Żaden z braci niech nie głosi kazań wbrew praktyce i zarządzeniom świętego Kościoła i bez pozwolenia swego ministra (...). Wszyscy jednak bracia niech głoszą kazania czynami.

11 września 2016, Rafai, RCA
11 września 2016, Rafai, RCA
Data: 2016-09-11

11.09.2016, Rafaï … jeszcze, RCA

 

W te ostatnie dni mojego pobytu w Rafaï – minęły już cztery miesiące! - zabrałem się do napisania kilku słów. Zwlekam z tym i zwlekam. Bynajmniej nie dlatego, że nie mam ochoty się podzielić albo dlatego, że nie bardzo jest  o czym pisać… Nie. Powód jest dużo bardziej prosty – gdy człowiek spędza dni przed komputerem pracując, nie ma ochoty siadać tam, by odpocząć. A tak się złożyło, że ten tydzień upływa mi pod znakiem „pracy biurowej”. 

 

Wrócę jednak do wydarzeń sprzed kilku dni. W czwartek, dwudziestego piątego sierpnia rozpoczęły się w naszej parafii rekolekcje przed odpustem św. Augustyna. Rekolekcje prowadził abbe Innocent, z naszej diecezji. Swego czasu studiował w Rzymie. Treść rekolekcji dotyczyła nie czego innego jak miłosierdzia. Cóż, w Roku Miłosierdzia, takie hasło przewodnie rekolekcji nie porywa. Bo to jakby mielenie przemielonego ziarna.


Pierwsze spotkanie miało miejsce w czwartek popołudniu. Przyznam, że rekolekcjonista, mimo wcześniejszych sceptycznych odczuć, porwał mnie : ) Rozpoczął od hasła „jubileusz”. Sięgnął do Biblii i krok po kroku wyjaśnił istotę roku jubileuszowego. Tym zanurzeniem się w Słowie Bożym zjednał sobie mnie całego. To też uświadomiło mi, że tym prostym ludziom, można tłumaczyć Biblię bardzo dogłębnie. Że to nie jest ponad ich głowami. Szczerze mówiąc, skłaniałem się bowiem coraz bardziej ku temu, by zamiast wchodzić w głąb, zacząć ubierać Słowo w ludowe opowieści, niezliczone przykłady i barwne baśnie, których to Afrykańczycy uwielbiają słuchać.


To pierwsze rozważanie można by sklecić w dwóch punktach: co się działo w roku jubileuszowym wg ST i co trzeba było zrobić by zaczerpnąć ze źródła jubileuszu. Rok jubileuszowy obchodzono co 50 lat i był dla Żydów rokiem bez pracy, a więc czasem spędzanym w domu – powrót. Wiązał się ze zwolnieniem niewolników i więźniów, darowaniem długów i odpuszczeniem grzechów. Aby czerpać z jubileuszu, Kościół stawia nam dwa warunki – pielgrzymka: droga szukania Boga (dziś przedstawiona za pomocą „Bram Miłosierdzia”) oraz spowiedź. Owa praktyka jubileuszu została szerzej omówiona na jednym z kolejnych spotkań. Wówczas to abbe Innocent szczegółowo omówił warunki odpustu i zaprezentował uczynki miłosierdzia względem ciała i duszy.


Nie będę tu streszczał wszystkich konferencji. Treści było sporo. Każda bowiem konferencja trwała co najmniej 1,5h! Afrykańczycy lubią słuchać. A jeszcze bardziej lubią gadać… Trwa tu zatem kultura słowa przekazywanego – z ust do ust, barwnie, kolorowo, z wieloma przykładami. Ma to swoje zalety. Choć dla mnie tak długie konferencje były ciężkostrawne. Może też dlatego, że były prowadzone w sango i próby zrozumienia, wyłapania ogólnego sensu, wiele mnie kosztowały.  Z usłyszanych treści głęboko zapadły mi w serce myśli związane z synem marnotrawnym. Zwłaszcza odkrycie prawdy, ze ów młodszy syn zanim odszedł od Ojca już przeciw niemu zgrzeszył – co sugerują słowa w jakich się do ojca zwraca. Nienawidził go, życzył mu śmierci. Wynika z tego prosta prawa. Że my nie oddalamy się od Boga przez grzech, ale grzech popełniony pcha nas, by się od Boga oddalić. Więc nie tyle: „zgrzeszył oddalając się”, ale „zapragnął się oddalić bo zgrzeszył”.


Od treści przypowieści o synu marnotrawnym rekolekcjonista przeszedł do wyjaśnienia grzechów zarezerwowanych Stolicy Apostolskiej – był on bowiem misjonarzem miłosierdzia.

W tym momencie pojawiły się też pierwsze drażliwe dla mnie treści. Bo oto z decyzji naszego biskupa, na czas „wielkich uroczystości” zezwolono, by pary niesakramentalne mogły jednorazowo przyjąć Ciało Chrystusa. Wcześniej taka para ma zgłosić się w parafii, porozmawiać z duszpasterzem i otrzymać zaświadczenie, że jest to para która trwa w tym związku stale, i która chce zawrzeć sakramentalny związek małżeński, ale teraz z różnych powód uczynić tego nie może… Tak, „Kościół” w RCA jest postępowy :] Chwała Bogu, że nie musiałem wydawać takich zaświadczeń – zrobił to Bartek, i że żadna osoba z takiego związku nie przyszła do mnie do spowiedzi. Tyle w tym temacie.

Na niedzielę przewidziane były główne uroczystości odpustowe – Eucharystia, wspólny posiłek dla całej parafii, koncert chóru i zabawa. W sobotę jednak w ramach porannej Mszy miał miejsce obrzęd chrztu świętego pewnego starszego już mężczyzny – ok. 70 lat życia. Eucharystii przewodził jeden z miejscowych abbe, który przyjechał do nas na uroczystości odpustowe. I było to preludium niedzielnych celebracji. Podczas sobotniej Eucharystii panował totalny nieporządek. Nikt nie był przygotowany i nikt nie panował nad sytuacją. Kapłani tradycyjnie sprawowali posługę fotoreporterów. Wówczas pojawiła mi się myśl, by w niedzielę opuścić zacne zgromadzenie i pojechać do jednej z pobliskich wiosek na Eucharystię. Szybko się jednak zreflektowałem i myśl zaniechałem. Niestety tak jak pisałem, sobotnia Eucharystia była jedynie preludium niedzielnej celebracji…


Nie chcę wiele pisać. Mam jednak całkiem inne pojęcie sacrum niż środkowoafrykańscy księża. Poczynając od latania z kamerami i tabletami po całym prezbiterium (jednocześnie koncelebrując), po mnóstwo liturgicznego nieposłuszeństwa… Całą Mszę się gotowałem. Trzeba też przyznać że podczas Eucharystii miejscowy kapłan nie trzyma w rydzach społeczności wiernych. Co innego „misjonarz” (Polak, czy nie-Polak) – on nie pozwala na to by chór śpiewał kiedy chce, ile chce i co chce. Miejscowy świetnie czuje się w rymach „swojego ludu” i wówczas to nie kapłan przewodzi celebracji ale szeroko pojęty lud… Msza wreszcie się skończyła. Aż przykro pisać że „wreszcie”. Miałem dość. Zebrałem się czym prędzej, poszedłem do pokoju i położyłem się spać, tym samym omijając wspólny południowy posiłek. Stwierdziłem że potrzebuję się wyciszyć w samotności. Że przebywanie w gronie tych którzy tak mnie rozstroili, mogło by posunąć mnie do powiedzenia czegoś, czego powiedzieć nie powinienem. Fakt, moją nieobecność na obiedzie wzbudziłem małe zakłopotanie i był to z mojej strony spory nietakt… Niemniej jednak… tak było lepiej.


Popołudniowe uroczystości opóźnił deszcz. Wobec tego zamiast rozpocząć koncert chóru o 14:00, rozpoczęliśmy dopiero ok. 16:00. Później cały tłum dał się porwać rytmicznym uderzeniom tam tam-u. Wieczorem spotkaliśmy się już w węższym gronie – siostry, trzej abbe, Bartek i ja na kolacji w naszym domu. Przy tej okazji wyjawiłem moje nagłe zniknięcie, krótko i bezpośrednio tłumacząc, że zdenerwowało mnie to co działo się podczas Eucharystii i postanowiłem nieco się wyciszyć w samotności. Zdaje się, że wszyscy zrozumieli. Rozmowa szybko wróciła do porzuconych wcześniej wątków, a ja zjadłem co nieco i poleciałem porozłączać rzutnik, ekran, komputer, bo film którego emisja trwała podczas naszych modlitw i kolacji, właśnie się skończył. Gdy wróciłem wszyscy zbierali się do wyjścia.

Konkludując: to nie był najprzyjemniejszy dzień ; ) Poza tym utwierdziłem się w przekonaniu, że nie lubię świąt i imprez. Wolę szarą codzienność wypełnioną małymi rzeczami które cieszą. I ostatecznie – że moje sposoby świętowania różnorodnych okazji totalnie odbiegają od tych afrykańskich : )


Po czasie zastanawiałem się skąd u mnie tak „nieopanowana” reakcja na to co się działo? Doszedłem do prostego wniosku, że Eucharystia jest moim Westerplatte. Przyjeżdżając do Afryki wiele rzeczy „straciłem”. Jednak czymś niezachwianym pozostała Eucharystia i obecny w niej Jezus pod postacią chleba. Tu odnajduję siebie, swoją tożsamość. To jest jakby nić łącząca to, co było z tym co jest i splatająca to, co będzie. Więc gdy nagle ktoś odważył się naciągnąć tę nic do granic możliwości, gdy zachwiał jej stabilnością, gdy naruszył jej nienaruszalność (moje Sacrum), to we mnie zawrzało. Tak myślę, tak to układam ; )


W poniedziałek po porannej Mszy wszyscy abbe wyjechali. Zrobiło się pusto i swobodnie. Automatycznie zabrałem się za sprzątanie werandy i salonu. Zrobiłem też pranie. Dało mi to dużo satysfakcji i pozwoliło rozluźnić nagromadzone napięcie. Tego samego dnia rozpocząłem codzienne spotkania z ministrantami. Mieliśmy rozpoczynać o 15:00. Ale sam ministrant zaproponował, by umówić się na 14:30, bo jak stwierdził: „my, Ojcze jesteśmy Afrykańczykami”, co miało znaczyć, że spotykamy się o 15:00 ale oficjalnie trzeba być o 14:30. Dla ścisłości informacji: żadne spotkanie nie rozpoczęło się przed 16:00.  Taka sytuacja sprawiła, że popołudnia musiałem z góry spisać na straty. Wiedziałem, że za nic nie mogę się zabrać bo mam spotkanie, ale zarazem byłem świadomy, że i tak przez 1,5h będę czekał. Były to chwile na lekturę, na jakieś drobne prace przy domu – wszystko to co można w każdym momencie przerwać. W poniedziałek udało mi się wreszcie przeprowadzić z ministrantami Drogę Krzyżową. W kolejne dni uczyliśmy się poszczególnych części Mszy Świętej, ćwiczyliśmy służbę, graliśmy w piłkę, przeciągaliśmy linę, oglądaliśmy filmy… Z frekwencją różnie… raz było nas ponad 20, innym razem zaledwie 7-8. W planach miałem jeszcze naukę nazw poszczególnych naczyń liturgicznych i ksiąg, ale z racji na mieszaną frekwencję nigdy tego nie zacząłem. Codziennie starałem się wyznaczać służbę na następny dzień. Wyznaczałem po czterech ministrantów. Przychodziło dwóch. Jakby nie patrzeć, przez cały tydzień (prawie) codziennie ktoś służył – to był sukces. W drugim tygodniu zdarzyły się dni, gdy spotkania się nie odbyły. Wówczas na drugi dzień ministrantów na Mszy nie było. Stąd też ostatnio przemianowałem ich ze „Sług ołtarza” (ministrant po francusku to „servant d’autel”) na „niewolników ołtarza” – bo nie przychodzą z własnej woli, by służyć, ale tylko wówczas gdy się ich wyznaczy, gdy im się każe… Brak posługi przy ołtarzu skutkuje brakiem piłki po spotkaniu. Niestety brak piłki po spotkaniu nie skutkuje posługą przy ołtarzu.


Tutaj pozwólcie, że wrócę do moich osobistych przeżyć… Ostatnio przyrównałem moja codzienność do dryfowania po bezkresnym morzu. W czwartek natomiast Pan zapragnął wejść do mojej łodzi, do łodzi Szymona. Kazał odbić od brzegu, czyli wrócić na morze, a zostawić z dala bezpieczeństwo przybicia do lądu. Właśnie z łodzi dryfującej po tafli morza Pan pragnie nauczać. Ta łódź, zdana na łaskę morza, jest miejscem nauczania, miejscem uczenia się. Mało tego, po nauczaniu, Jezus domaga się, by wypłynąć na głębię. Głębokie wody to „zanurzenie się”, pójście na całość… To miejsce łowów. A połów okazał się obfity. Wobec tak toczących się wydarzeń Piotr doznaje skruchy i wyznaje swoją małość i grzeszność. Piękne jest to Słowo. Pan chce być w tej łodzi i te okoliczności wykorzystuje, by skruszyć pyszne serce…

W ubiegłą niedzielę zostałem z posługą sakramentalną w Rafaï. Bartek pojechał do Selim, a potem ruszył do Bangassou, by samolotem pojechać na wschód, do Zemio, gdzie miał pomóc przy instalacji pano-solerów (jak to się pisze? ; ) ). Bartek wyjechał w sobotę po Mszy a ja „odleciałem” do łóżka – malaria cz. III. Szybko jednak sobie z nią poradziłem. W poniedziałek byłem już w miarę „fit”. Jedynie niedziela była męcząca.


Bartek miał wrócić „czym prędzej” ale do tej pory go nie ma. Widocznie pracy było na cały tydzień. Moje zadania na ten czas realizowały się przy biurku – miałem do przygotowania homilie na czwartek (święto Narodzin NMP), sobotę i niedzielę oraz konferencję na sobotę dla młodzieży przystępującej do ostatniej klasy liceum. Więc przedpołudniami pochylałem się nad Słowem, a popołudnia rozpoczynałem adoracją a następnie przystępowałem do spotkań z ministrantami i spotkań z prof. Gabrielem, które mijały nam na pogaduchach w sango. Wieczory kończyłem modlitwami, kolacją i czasem z gitarą. Zacznę od końca…

 

Gitara wymagała pracy. Trzeba było na nowo przykleić/przykręcić część na pudle trzymającą struny. Estetycznie to nie wygląda, ale trzyma ; ) Później szukałem strun. Najpierw wśród kabli… niestety te grube nadawały się tylko na trzy struny: E, A, D, a cienkie okazywały się zbyt cienkie i pękały przy naciąganiu. W końcu otrzymałem podpowiedź, że można wykorzystać żyłkę wędkarską. Wobec tego następnego dnia zmieniłem strunę D i dołożyłem G, H, E. W ten sposób gitara stała się kompletna. Kolejne dni to naciąganie strun i pierwsze próby. Żyłka wędkarska brzmiała wyśmienicie. Kable – znośnie. Niestety nie trzymały stroju. W końcu w trakcie próbnej gry ostatnia struna pękła i poraniła mi palca ; ) Ostatecznie efektu nie osiągnąłem, ale tydzień frajdy trzeba uznać za udany : )


Jednak pracą zasadniczą tego czasu było kaznodziejstwo. Czwartkowe święto maryjne przysporzyło mi sporo cennych myśli. Przygotowując treść homilii skupiłem się na czterech kobietach obecnych w genealogii Jezusa: Tamar, Rahab, Rut i „żonie Dawida”. Każda z nich jest nieprzeciętna. Jest sprawą jasną, że wśród dziadków Jezusa wielu jest królów i poważnych ludzi – piękna historia. Ale zdarzyły się też historie wstydliwe – naznaczone w tym przypadku (i tylko tym! ; ) )- obecnością kobiet. Potomkowie Tamar i Judy to wynik podstępu Tamar, która to jako wdowa po synu Judy (Er), udając prostytutkę, podstępem wśliznęła się do łóżka Judy i poczęła. Chluby to rodowi Dawida nie przynosi. O Rahab wiele czytać nie trzeba, by ją poznać – prostytutka w Jerychu. Rut wydaje się najporządniejsza, ale tylko w naszych oczach. Jako Moabitka była znienawidzona przez Żydów. Nawet samo Prawo zabrania, by do społeczności Izraela dostała się jakaś Moabitka lub Ammonitka… a tu w rodzie Abrahama pojawia się owa Rut. No i „żona Dawida”. Kąpiąca się piękność, która uwiodła Dawida. Ten zaś nie pohamowawszy zmysłów ściągnął na siebie kłopoty. Jezusowi to jednak nie przeszkadzało. Przecież Bóg mógł sobie wybrać porządniejszy ród. Wybrał jednak ród Judy, a w konsekwencji pozostałych wstydliwych członków familii. No i Maryja, która wieńczy tę listę. Czystość pośród nieczystości. Świętość pośród grzechu. Ona to otwiera każdemu bramę do „rodziny Jezusa Chrystusa”. Dzięki niej, w Chrystusie mamy przystęp do Ojca. W rodzinie tej jest miejsce dla każdego i nikt nie jest z góry wykluczony. Ta otwartość Boga „na wszystko i na wszystkich” zawstydza. Bo my wolimy selekcję.


W sobotę ewangeliczne porównanie o drzewach połączyłem z nauką o fundamentach domu i wyszło mi zagadnienie: gdzie zasadzone jest drzewo? Pochyliliśmy się nad prawdą o tym, że nie ma złych drzew Jest tylko wyjałowiona ziemia, lub niemądry ogrodnik – te dwie przyczyny mogą powodować brak owoców. Jeśli drzewo rośnie pośród śmieci, nie rozwija się dobrze. Jeśli zbyt często jest przez ogrodnika przesadzane – też nie zdąży wydać owoców. Z człowiekiem jest podobnie – z kim przystaje takim się staje. A i zmieniając nieustannie miejsce modlitwy – raz kościół katolicki, raz protestancki, innym razem wspólnota sekciarska Nzapa Zande, to znowu u muzułmanów – nie zakorzeniając się nie wyda owoców. W ten sposób udało mi się dotknąć problematyki poruszonej w pierwszym liście św. Pawła do Koryntian, który tego dnia mówił o kulcie innych bogów. Dla mnie zaś osobiście Słowo to przemawia następująco: jestem dobrym drzewem i mam zdolność wydawania dobrych owoców; fakt że aktualnie może ich brak, lub jest ich mało wynika z prawdy, że jeszcze na dobre się nie zakorzeniłem. Potrzeba mi cierpliwości do samego siebie. Mam świadomość tego, że przechodzę drugi proces „szoku kulturowego” czyli po afirmacji nadszedł czas dewaloryzacji. I tłumić tego nie będę ; ) Skoro tak jest, że emocje przychodzą raczej negatywne, to niech sobie płyną. Przetrzymam ; )


Na niedzielną Eucharystię wybrałem się do dwóch małych miejscowości – Mongupa i Scieur. Rzadko tam zaglądamy. Choć nie są one jakoś specjalnie oddalone. Scieur to zaledwie 3 km, i może właśnie dlatego, że tak blisko to jakoś przymykamy oko. A Mongupa to nieco ponad 20 km. Gdy się już jedzie w tym kierunku to raczej z destynacją do Dembia – kilka km dalej, a za to dużo więcej ludzi. Więc moim zadaniem duszpasterskim jest z jednej strony usprawiedliwienie naszej rzadkiej obecności, a z drugiej – pokazanie wyzwań z tego wynikających. Ewangelia podsunęła mi świetne rozwiązania. Zagubiona owca, której pasterz szuka. I dziewięćdziesiąt dziewięć owiec, które czekają. Owe dwie wioski, które odwiedziłem przyrównałem do dziewięćdziesięciu dziewięciu zostawionych owiec, bo pasterz w tym czasie szuka innych. Nieco szperając w moich nielicznych zasobach komentarzy doszukałem się, że często bywało tak, iż stado należało do całej wioski, a nie tylko do pasterza. Gdy zaś któraś z owiec się zgubiła, pasterz jej szukał, a cała wioska nie spała ale czekała powrotu pasterza. Ta prawda pozwoliła mi uwypuklić prawdę o wspólnocie, o jedności wszystkich wiosek jako jednej parafii. Nawiązałem do tego przykładu mieszkańców, którzy czekają i radują się z odnalezionej owcy i zachęciłem słuchaczy do modlitwy w każdą niedzielę za parafian z wioski, którą pasterz parafii w daną niedzielę odwiedza. Wyjaśniałem też naszą aktualną sytuację – wyjazd Kordiana, pracę Bartka i moją pośród ministrantów (i związane z tym dwa wyjazdy: do Selim i do Agoumar).


W sobotę miałem też przyjemność prowadzenia konferencji dla młodzieży naszej parafii. Temat nie został mi narzucony więc wybrałem „modlitwę” jako przestrzeń rozeznania naszych życiowych dróg. „Modlitwa ślepego” to tytuł jaki jej nadałem. Skorzystałem w ten sposób z materiałów, które kiedyś już przygotowałem dla młodzieży w FCMP w Chorzowie. Wychodząc od tekstu Mt 9,27-31 ukazałem różnicę między oglądaniem a widzeniem. Po czym płynnie przechodząc do tematu modlitwy, zasugerowałem, że na modlitwie „patrzymy” ale nie zawsze „widzimy” = doświadczamy, dotykamy, wchodzimy w rzeczywistość Boga. By zagadnienie to sobie przyswoić wywołałem przed nasze oczy postać św. Weroniki z drogi krzyżowej, która stała się dla mnie symbolem niewidomej, która chce zobaczyć – niewidomy, który chce poznać, doświadczyć, wyciąga ręce przed siebie aby dotknąć – jak św. Weronika. By obraz ten nie pozostał jedynie „oglądany” ale „widziany”, przeszliśmy do aktywizacji – w parach uczniowie wpierw opisywali, co widzą wzajemnie na swoich twarzach. a potem dotykali wzajem swoich twarzy i próbowali opisać to co „czują”. Ćwiczenie niewątpliwie wywołało spore podekscytowanie, ale i pożądane efekty. W końcu przeszliśmy do praktyki modlitwy, a konkretnie adoracji Najświętszego Sakramentu – co zrobić aby patrzeć i widzieć, czyli modlić się i zostać dotkniętym przez Boga. Całość trwała ok 2 h i zakończyliśmy – już bardziej w ramach rekreacji niż kontynuacji -  emisją filmu „Powołanie franciszkańskie” (serdecznie dzięki dla naszych Braci, Twórców – film sprawdza się na wszystkich płaszczyznach: postulanci, kandydaci, małe dzieci, ministranci a teraz i licealiści; wszyscy oglądają z zainteresowaniem i co rusz wybuchają śmiechem).


W czasie gdy siedziałem za biurkiem przygotowując wszystkie wspomniane wyżej przemówienia, byłem widoczny dla dzieci z naprzeciwka, naszych sąsiadów. Nie omieszkali oni przyjść się przywitać. A że na prostym „Barala” nie poprzestali, toteż musiałem wytężyć moją podzielność uwagi. Jednego razu poczęstowałem ich ryżem na mleku, innym razem zająłem je malowaniem, jeszcze innego dnia zabawiali się sami na śliskiej powierzchni kafelek na naszej werandzie… Miło było to, że chciały być blisko, że im tak zależy, by się do mnie odezwać. Czasem przychodziły też wieczorem. Bywają też ze mną na adoracji. Pewnego razu Mela powiedziała, że zostaje dziś tu na noc, w czym Urlich od razu zaczął jej wtórować. To chyba dobry znak, gdy dzieci gotowe są zostać na noc w nowym miejscu, nie? : ) Oczywiście nie zostały, ale była to świetna sposobność, by zrobić dzieciom małą katechezę na temat Anioła Stróża. Zachęciłem je by wieczorem przed spaniem, zwróciły się do swojego Anioła i posłały go do mnie, by mi życzył dobrej nocy. Obiecałem, że i ja zrobię to samo z moim. Następnego dnia dzieci same pochwaliły się, że przed zaśnięciem powysyłały swoich Aniołów : ) Dzieci rekompensują mi wszelkie niepowodzenia duszpasterskie : )


Powoli licząc dni, które pozostały  mi w Rafaï gorliwiej doceniam to, co tu mam. Cieszę się otwartą przestrzenią, wieczorami w samotności, dobrym jedzeniem, dostępem do ludzi, Internetem, duszpasterskimi wyzwaniami, wolnym czasem… To wszystko niebawem pryśnie i pozostanie pięknym wspomnieniem. Cieszę się jednak także na to, co przede mną. Wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi w końcu wejdę we właściwe mi zadania, konkretne obowiązki. Więcej będę władał francuskim niż sango. Wokół mnie będzie więcej białych twarzy. A i praca oraz rekreacja z młodymi braćmi napawa mnie optymizmem. Wszędzie można znaleźć radości : ) Tą podstawową jest niewątpliwie proste zdanie: jestem na Misji w samym sercu Afryki : )


Błogosławieństwa +