
W drugą Niedzielę Wielkiego Postu, kiedy to uczestniczymy w cudzie przemiany Jezusa na górze Tabor, kiedy to oblicze Jego rozjaśniło się nieporównywalnym blaskiem, a odzienie stało się śnieżnobiałe, pozwólcie że i ja „rzucę nieco światła" na naszą afrykańską codzienność.
Przed blisko dwoma tygodniami, wraz z całym Kościołem rozpoczęliśmy Wielki Post. Na kilka dni przed, zebraliśmy się z całą wspólnotą braci profesów, by wytyczyć ścieżki naszego wielkopostnego umartwienia. Nieco zmodyfikowaliśmy nasze "menu", zmobilizowaliśmy się do piątkowego milczenia przy posiłkach i wspólnej koronki do Bożego Miłosierdzia w niektóre dni tygodnia. Osobiście chciałem podjąć coś, co pomogłoby mi zagłębić się w moją misję szczególną, to znaczy w formację. Postanowienie jest proste. Zmieniłem miejsce w naszej jadalni. Siadam pośród naszych młodych braci, by słuchać, odpowiadać, dzielić. I już po tak krótkim czasie widzę błogosławione owoce. Spełniam jakoby rolę „kija w mrowisku". Więcej dialoguję, lepiej poznaję. Widzę też, że bracia nabierają coraz większej śmiałości, by mówić ze mną otwarcie. Skraca się pewien dystans. Moja w tym teraz głowa, by wciąż jednak pozostać formatorem, a nie stać się kumplem. Zainspirował mnie ku temu Ksiądz David z nuncjatury. Podczas swojej konferencji w Dniu Życia Konsekrowanego mówił o tym, że nie może być więcej mowy „o nas" i „o nich". Mówił o różnych płaszczyznach. Dotyczyło to także życia we wspólnotach międzynarodowych. Na osobności zapytałem go później, czy tę myśl można też wcielić w formację, bo jednak gdzieś w głowie siedzi przekonanie, że w formacji trzeba jasno naznaczyć granicę między profesem czasowym, a wieczystym. Był jak najbardziej „za". Toteż na początku Wielkiego Postu zrobiłem taki a nie inny krok.
W ramach naszej domowej kapituły podjęliśmy także starania, by ukonstytuować regulamin domu dla naszych braci na formacji. Prace te jednak rozciągają się w czasie. Przedyskutowaliśmy już ok. 30 punktów. Pozostało z ok. 12.
Środa Popielcowa stała się dla mnie swego rodzaju dniem szczególnym. Tego dnia pierwszy raz, w sposób pełny – to znaczy celebrując i głosząc – przewodniczyłem Eucharystii w parafii św. Antoniego w Bimbo. Wcześniej zdarzało mi się już przewodniczyć, ale nie głosić.
Nie liczę w tej chwili pewnej niedzieli, kiedy to sprawowałem Eucharystię dla dzieci i głosiłem im Słowo Boże. Bardzo się tym ucieszyłem. Mówiłem o ... "ngadi", czyli o szarańczy, która tak jak niegdyś opanowała zbiory Izraelitów za czasów Joela, tak dziś wkrada się na pola działalności Kościoła. Choć mała, niepozorna – jak małe grzechy, na które przymykamy oczy – to jednak niszczy wszelki owoc naszej pracy. Taki obraz przemówił do świadomości mieszkańców Bimbo, bo przecież jako osoby trudniące się pracą na roli doskonale zdają sobie sprawę z konsekwencji wynikających z oblężenia "ngadi". Droga zbawienia jest jedna – przygotować serce, by Pan działał. Przez post, jałmużnę i modlitwę. Wygłoszona w ten sposób homilia dała mi dużo satysfakcji. To cenne, bo o nią nieraz trudno w pracy na Czarnym Lądzie.
Wraz z wielkopostnym umartwieniem przybyło mi zmartwień. To już ponad dwa tygodnie odkąd zmagam się z malarią. Nie jest to wyczerpująca walka na śmierć i życie ale ciągła słabość, która mi towarzyszy. Słabe nogi, słabe ramiona. Takie objawy były dla mnie jasnym sygnałem zbliżającej się malarii. Jako że ostatni raz zmagałem się z nią w grudniu, jej nawrót był wielce prawdopodobny. Tym bardziej, że po ostatniej chorobie zrobiłem badania kontrolne i okazało się, że we krwi pozostały pasożyty Plasmodium w ilości 60/mm3. To ilości śladowe. Prawdą jest, że rzadko udaje się zniwelować ich obecność do zera. Skoro zaś czułem się wówczas już całkiem dobrze, przymknąłem oczy na te wyniki badań. Prawdopodobnie dlatego nawrót nastąpił po dwóch miesiącach spokoju. Toteż leczenie rozpocząłem od leku „Coartem", który choć wcześniej był bardzo dobrym środkiem zwalczania choroby, to jednak z biegiem czasu nie jest już tym z najskuteczniejszych. Niestety malaria raz po raz uodparnia się na leki, poprzez mutację genów .
Wziąłem go bo liczyłem, że będzie wstanie „pokonać" resztki pasożyta, które znajdowały się w moich krwinkach czerwonych. Po trzydniowej kuracji nie było efektu. Więc rozpocząłem leczenie zastrzykami (Artemetaire). W ostatnim czasie był to najskuteczniejszy lek. Przez trzy dni wieczorami jeździłem do sióstr dominikanek – pielęgniarek. Niestety lepiej nie było. Choć nie miałem przez cały ten czas ani bólów głowy, ani drgawek, ani nawet gorączki to jednak słabość nie ustępowała. W końcu zrobiłem badanie, by się przekonać czy aby przypadkiem nie jest tak, że lecząc się na malarię, wcale malarii nie mam... Ale badania potwierdziły obecność pasożyta we krwi – ponad 300/mm3. Nie pozostało mi nic innego jak sięgnąć po chininę. To lek najstarszy i najskuteczniejszy. Wszystkim jednak dobrze znane są efekty uboczne – mdłości, brzęczenie w uszach, problemy ze wzrokiem. Jeszcze nie doświadczyłem. Napiszę niebawem ; ) Będąc więc świadomy konsekwencji, postanowiłem zaczekać z kuracją do poniedziałku, by móc uczestniczyć we wszystkim tym, co już zostało zaplanowane na ostatnie dni. Dziś, w niedzielę, kończąc wszelkie prace, do których się zobowiązałem wcześniej, mogę ze spokojnym sercem rozpocząć leczenie. Jutro rano wybiorę się do lekarza z moimi wynikami, by ustalić odpowiednią dawkę chininy. Toteż na najbliższe dni mogę (?) być „nieco" poza zasięgiem ; )
Cóż jednak działo się w ostatnich dniach, skoro odłożyłem kurację na rozpoczynający się tydzień?