
Witajcie!
Ani malaria, ani zmęczenie, ani brak zajęć, ale czysta chęć podzielenia się tym co u mnie przynagliła mnie, by pozbierać wspomnienia i „przelać je na papier".
Warto zacząć od tego, jak skończyliśmy stary rok. Po obfitych dniach świątecznych, spotkaniach, kawach, odwiedzinach, Sylwester wcale nie był punktem kulminacyjnym. Był jednym z wielu spotkań braterskich, które kontynuowaliśmy także w nowym roku ; )
Trzydziestego pierwszego grudnia Msza św. została zaplanowana na godzinę 18:00 w parafii św. Antoniego z Padwy w Bimbo. Ludzi nie było zbyt wielu. Kolację przełożyliśmy na później, łącząc ją z rekreacją. Po południu bracia przygotowywali pizzę. Na bogato. Był ser, kiełbasa, oliwki, pomidory, ogórki, cebula... smacznie : ) Przygotowaliśmy też pokrojoną śląską kiełbasę, oliwki, kostki sera, kabanosy, jajka z majonezem... poza tym co nieco na słodko. Wieczór upłynął nam na oglądaniu jakiegoś francuskiego kabaretu. Ponoć o północy były fajerwerki i świętowanie, tak jak i na innych kontynentach. Piszę ponoć, bo ja smacznie spałem i ani się nie przebudziłem – więc chyba jednak nie było tak głośno ; ) Moim seminaryjnym zwyczajem, północ przespałem.
Nowy Rok jak to Nowy Rok.. trochę leniwie. Wstałem, co prawda, jak co niedzielę na 5:15, na modlitwy, ale okazało się, że po północy (jak już smacznie spałem) przesunięto modlitwy na później i zadecydowano, że Msza będzie u nas w kaplicy o „przyzwoitej porze". Toteż nikogo nie zastawszy o tak „nieprzyzwoitej porze" w kaplicy, pomodliłem się i poszedłem do parafii na Msze na 6:30. Ludzi nawet było sporo, a to dzięki „niedzieli". Gdyby 1 stycznia przypadł w tygodniu, byłoby lichutko.
Długa niedziela sprzyjała lekturze, modlitwie i sjeście : )
Od nowego roku na nowo zainicjowano „świąteczne spotkania". To tu, to tam... każdy dzień gdzieś, ktoś, coś... Dobrze jest spotykać się z ludźmi, wypić kawę, zjeść ciasto... ale miałem już serdecznie po dziurki w nosie :D
Trzeciego stycznia zostaliśmy zaproszeni na świąteczne spotkanie kapłanów i osób konsekrowanych w posiadłości biskupa, kardynała, Diedonné Nzapalainga. To takie coroczne, tradycyjne spotkanie. Jest fajne, bo... (proszę to dobrze zrozumieć) nie ma Mszy. Te wspólne celebracje są męczące. I fizycznie i psychicznie. Raczej nie odbywają się one o świcie, ale w godzinach, gdy słońce już praży. Trwają przesadnie długo i są jeszcze przedłużane przez przemowy, podziękowania, życzenia i ogłoszenia... Toteż spotkanie składające się ze wspólnej modlitwy w kościele, słowa ks. biskupa, kilku drobnych ogłoszeń oraz wspólnego posiłku, było idealnym rozwiązaniem. Pogoda dopisała. Było piękne słońce. To właściwie nic nowego, ale jednak cieszy. W tym czasie jeszcze tak bardzo nie dały nam się we znaki konsekwencje wypalanych w czasie pory suchej traw. Było jasno i przejrzyście. Dziś, po dwóch tygodniach niebo pokrywa się codziennie gęstym dymem. Wydaje się, że to pochmurna pogoda, a w rzeczywistości to dym wypalanych traw, który tworzy gęstą, zasłaniającą słońce chmurę.
Spotkanie rozpoczęło się w kościele mniej więcej o godzinie 10:00. Była modlitwa i słowo abp. Nzapalainga. Potem krótkie sprawozdanie z działalności i z projektów diecezji. Zakończono "Aniołem Pańskim" i zaproszono nas na ogrody biskupie, na posiłek (oczywiście przewidziane było „wpisowe" od każdego uczestnika). Rozsiedliśmy się na werandzie biskupiego pałacu i po modlitwie ruszyliśmy ku "szwedzkim stołom". Rzeczywiście było można pojeść – smażone banany, kurczaki, wołowina, maniok, ryż, ngundzia, sałatki warzywne... do tego napoje. Sam kardynał przechadzał się między biesiadnikami serwując wino. Bardzo przyjemne, braterskie spotkanie. Była to też dobra okazja, by spotkać tych, z którymi się człowiek za często nie widzi. Może mojej osoby to nie dotyczy, bo też nie znam zbyt wielu postaci, to jednak Barnaba czy inni bracia, co chwilę kogoś pozdrawiali, wymieniali kilka słow. Była też spora grupa Polaków. Widać nas w świecie : )
W tych dniach – już nie wiem, czy to było wcześniej czy później – odwiedził nas także pewien kapłan, biskup, Środkowo-Afrykańczyk. Nic by w tym nie było nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że, w historii Kościoła w RCA, jest to czwarty z kolei wyświęcony kapłan. Najstarszy z żyjących. Sześćdziesiąt lat kapłaństwa. Monseigneur Ngoui. Przyjechał na obiad. Posiedział później jeszcze z trzy godzinki. Poopowiadał, powspominał. Piękne doświadczenie, dotykać historii tutejszego Kościoła.
W między czasie było też polskie spotkanie u kapucynów. Zeszło/zjechało się nas dziesięciu. Wypiliśmy kawę, pomaszkycilymy (nie wiem jaki jest polski odpowiednik :P) i pośpiewaliśmy polskie kolędy.
Było tego...
Początek roku to też zakupy... Świąteczne zapasy się skończyły. Było trzeba popłacić ubezpieczenia, telewizję, prąd... Tak więc już na początku miesiąca wydałem lwią część miesięcznego budżetu. Potem przyszły problemy braci z zębami i fundusze szybko topniały. Żyjemy od pierwszego do pierwszego ; ) Ale wciąż idziemy do przodu. Budowa domu postępuje bardzo sprawnie. Jesteśmy już na piętrze, a po ostatnich rozważaniach podjęliśmy decyzję, by wykorzystać okazję i dobudować jeszcze jedno piętro – kolejne cztery pokoje. Nasza posesja duża nie jest, więc trudno by było budować kolejny budynek. A braci wciąż przybywa. W tym roku (po wakacjach) trzech braci wyjedzie do Konga, ale dołączy do nas trzech, którzy skończą nowicjat w Kongo. Przybędzie także pięciu lub sześciu postulantów. Poza tym najprawdopodobniej przyjedzie także dwóch braci po filozofii (bracia studiują w Kongo – Brazzaville) na tzw. rok franciszkański, który wprowadzono po kapitule. Jest to rok przerwy w studiach, by wejść trochę w realia codzienności franciszkańskiej. Po roku bracia będą kontynuować edukację w Kongo – rozpoczną teologię. Zatem trzódka rośnie. Budowa domu powinna w marcu dojść do takiego etapu, że pierwsze piętro i parter będą do zamieszkania. A fundusze... trochę nam brakuje.. ale mamy jeszcze czas ; )
Wraz z nowym rokiem przyszedł czas na ewaluację, czyli sprawozdanie z postępów w formacji naszych braci na profesi czasowej i postulantów. Wcześniej pozbierałem wszelkie uwagi i treści które chciałem ująć, sporządziłem na brudno pewne podsumowanie, które na spotkaniu przedstawiłem braciom do wglądu. Wspólnie wówczas rozważaliśmy każdy z punktów. Ewaluacja dotyczy praktycznie wszystkich sfer życia ludzkiego i chrześcijańskiego – pierwszy punkt jest sprawozdaniem na temat zdrowia. Drugi dotyczy życia wspólnotowego, a trzeci życia modlitwy. Kolejne mówią o pracy i duchu służby, inicjatywy i odpowiedzialności. Podejmuje się też zagadnienie zdolności intelektualnych oraz dyspozycyjności w towarzyszeniu duchowym. W końcu mowa o motywacji i czystości intencji życia franciszkańskiego. Ładne to wszystko poukładane, ale ująć CZŁOWIEKA w takie ramy to nie lada wyzwanie. Jak napisać, żeby nie osądzić pochopnie? Jak skrytykować, by oddać zarazem nadzieję na poprawę? Jak pochwalić by nie przesłodzić...?
W mojej pracy z naszymi braćmi jestem na etapie kończenia drugiego rozdziału naszego projektu życia – formacja chrześcijańska. Przeprowadziłem już rozmowy z każdym z braci. Dzielili się swoim doświadczeniem medytacji, życia modlitwy, praktykowania sakramentów i miłości do Kościoła. Spotkania te pozwoliły mi dostrzec duchową głębię naszych braci, odkryć to, co na co dzień zakryte.
Wszystko nastręcza mi dużo pytań i duchowych zmagań. Jaką miarą oceniać? Mamy tendencje, by równać ludzi z sobą samym. By rywalizować, wykazać błąd i przyćmić zalety. Waloryzujemy zachowanie drugich odnosząc ich do swoich własnych kanonów postepowania i myślenia. I pytam samego siebie, czy ja ich „przykładam" do Jezusa? Czy im Go przybliżam? A może na siłę chcę ich do Niego przyprowadzić po mojej drodze, już przebytej, dobrze znanej... Z jednej strony moje doświadczenie jest jakimś światłem w prowadzeniu drugich, ale zarazem jest jakimś zawężeniem.
Od nowego roku Maxime-owi poszerzyli program zajęć. Wpierw dołożono mu zajęcia w środy popołudniu. W ten sposób od poniedziałku do środy włącznie przebywał w seminarium przed i popołudniu. Później jednak rozszerzyli tę inicjatywę na wszystkie dni tygodnia... Toteż wypadają nam nasze środowe i piątkowe spotkania o godzinie 16:30. Sobotnie popołudnie wciąż wypełnia nam „krąg biblijny". Pozostały nam spotkania dotyczące formacji franciszkańskiej. Przewiduje 4-5 wykładów. Później znów trochę czasu na pracę indywidualną, spotkania w cztery oczy i... hmm jest kilka możliwości. Mam kilka tematów w zanadrzu. Bardziej efektywne dla formacji byłyby jednak spotkania indywidualne. Zobaczymy, jak się sprawa rozwinie. Wciąż jednak pozostaje pytanie: kiedy? Może zagospodaruję któryś wieczór i ograniczę spotkania tygodniowe do jednego... Trudno przecież z nich w ogóle zrezygnować. Myślę też nad rozbudowaniem naszych sobotnich spotkań nad Biblią. Chciałbym, aby było nieco więcej egzegezy, komentarza, wyjaśnień dotyczących kontekstu i dopiero na tym opierać osobiste rozważania. Nie wiem jeszcze jak to zrealizować. To jednak projekt na przyszły „rok duszpasterski" ; )
Mieliśmy także przewidzianą ewaluację dla postulantów, ale jeszcze do niej nie doszło. Może teraz w piątek się uda. Gdy mieliśmy zaplanowany na to wieczór, przedłużyły nam się prace u sióstr dominikanek i ewaluacja zeszła na dalszy plan. Zakładaliśmy u sióstr baterie słoneczne. Jak już wspominałem niedawno, siostry Dominikanki są od krótkiego czasu naszymi dalszymi sąsiadkami. Ostatnimi czasy żyły bez prądu i wody, bo nie dochodzi do nich linia elektryczna z ENERKI. Przed kilkoma tygodniami udało się dowiercić do wody na 40 m pod powierzchnią ziemi i siostry ucieszyły się tryskającą wodą jak dzieci basenem na podwórku. Naprawdę, niesamowita była radość siostry Nohory, Kolumbijki, w wieku ok 70 lat życia, gdy z ziemi zaczęła wydobywać się czysta woda. Później przyszedł czas na instalację elektryczną. Nad całością czuwał o. Barnaba – nasz „nadworny" elektryk. Po-przeliczał potrzeby, koszty, możliwości i zaproponował rozwiązanie: 4 akumulatory 12V, (dwa na lodówkę, dwa na światło i prąd w gniazdkach) i 8 baterii słonecznych – po 4 na każdy obwód. Jednego dnia zrobili zamówienie (by sprowadzić baterie słoneczne z Europy – te tutejsze = chińskie, nie maja najmniejszej wartości), drugiego dnia je zakupili (za ok 4 000 000 FCFA = 6 400 EURO), trzeciego zaczęli instalację. Później przyszedł czas na podłączanie baterii słonecznych i umieszczenie ich na belkach po cztery i w końcu wciągnięto je na dach. W ten sposób siostrom zajaśniało światło z wysoka – z sufitu. Ruszyła też lodówka. Dom osiągnął pewien standard.
W drugą niedzielę miesiąca odbył się w naszej wspólnocie dzień skupienia. Na jednej z kapituł domowych podjęliśmy takie postanowienie – w miesiącach w których nie ma żadnych „duchowych inicjatyw" w których uczestniczymy (rekolekcje dla osób konsekrowanych, dzień skupienia dla kapłanów etc.) chcemy organizować dla naszej wspólnoty tego rodzaju duchową strawę. Zaprosiliśmy o. Dominika, Środkowo-Afrykańczyka ze wspólnoty św. o. Pio. Rozpoczęliśmy porannym brewiarzem, nieco później niż co niedzielę, tzn. o 6:00. Później zjedliśmy śniadanie i o 8:00 rozpoczęła się konferencja. Ojciec mówił na temat współcierpienia/współodczuwania Boga. Wspomniał też o dwóch figurach, współodczuwających – Maryja jako mama i św. Józef jako tata. Po konferencji przewidziany był czas na osobistą medytację i spowiedź. Zaś o 11:00 rozpoczęliśmy Eucharystię w naszej wspólnocie, po czym udaliśmy się na obiad do refektarza.
W lutym taki dzień nas ominie, ponieważ szóstego dnia tego miesiąca rozpoczynamy rekolekcje franciszkańskie. Zaproszono wszystkie rodziny franciszkańskie (w zdecydowanej mierze przeważa gałąź żeńska), by wzięły udział w rekolekcjach prowadzonych przez o. bp. Tadé Zbigniewa Kusego OFM w Bangui. Grupa ok. 20 osób, które odpowiedziały pozytywnie na zaproszenie zjedzie się domu Wspólnoty Błogosławieństw – tam gdzie swego czasu uczestniczyliśmy w adwentowym dniu skupienia, aby zatrzymać się kilka dni nad Słowem Bożym. Rekolekcje zakończą się 11 lutego. Jest to też świetna okazja, by spotkać się z braćmi z Rafaï oraz resztą członków „brązowej rodziny".
Jeszcze przed tym wydarzeniem czeka nas uroczystość Objawienia Pańskiego i związane z nią obchody Światowego Dnia Życia Konsekrowanego. Zdaje się, że jest przewidziane jakieś braterskie spotkanie. Jeszcze nie znam szczegółów.
Ostatnia niedziela natomiast upłynęła nam pod znakiem inicjatywy pastoralno-rekreacyjnej. Jako że Afryka zimy nie zna, a przynajmniej nie w takim wydaniu, jak ta w Europie, słońce nam przygrzewa i zaprasza nad wodę. Wybraliśmy się zatem – postulanci, jeden z braci profesów, Barnaba i ja na sektor „rzeka". Zaproponowano nam sprawowanie Eucharystii w Sobo i Ebou, dwóch miejscowościach nad rzeką, do których to można jeszcze dojechać samochodem. Zabraliśmy zatem odpowiedni bagaż i o 7:30, po modlitwach i śniadaniu ruszyliśmy nad rzekę. Auto było dobrze załadowane. Nie wspominając o pasażerach, zabraliśmy suche drewno, karimaty, akumulator, projektor, głośniki, ekran (prześcieradło), wiaderko z cebulą, czosnkiem, ketchupem, chlebem i wodą oraz przenośną lodówkę ze schładzającymi wkładami w środku, wypełnioną zimnymi napojami i udkami z kurczaka. Na miejsce dotarliśmy po 40 minutach jazdy. Barnaba z dwoma postulantami wysiadł w Sobo, my natomiast kontynuowaliśmy aż do wioski Ebou – może ok. kilometra drogi. Msze oczywiście rozpoczęły się z dużym opóźnieniem. Spowiedzi było mało, uczestników też nie za wielu. Życie religijne na wioskach utrzymuje się na bardzo niskim poziomie. Właściwie nie tylko życie religijne. To niecałe 20 km od stolicy, a pejzaż jest „na wskroś afrykański" – chatki, busz, ludzie pół-nadzy. Po Eucharystii każda grupa przedstawiła nieco postać św. Franciszka i życie naszej wspólnoty. Nasi miejscowi bracia świetnie się w tym odnajdują – przemawianie mają we krwi. Żadnego stresu, swoboda mówienia i świetny przekaz. Po tej pierwszej części naszej wyprawy zebraliśmy się w Ebou, rozładowaliśmy samochód i zeszliśmy nad brzeg rzeki. Tam rozbiliśmy nasz obóz – rozpaliliśmy ognisko, rozłożyliśmy karimaty i stołki. Jeszcze zanim kurczaki się rozmroziły, a ogień na dobre rozpalił zaczerpnąłem z pełni darów Afryki – woda była ciepła, choć nie najczystsza :D Miejsce to służyło bowiem mieszkańcom nie tylko do rekreacyjnych kąpieli, ale także do mycia się i prania. Nurt był spory więc z pływania nici, ale można się było zamoczyć. Na tle zielonych brzegów, ciemnej wody i czarnych postaci nas otaczających... wyglądałem naprawdę blado :D Po chwili wróciłem do ogniska, by zadbać o mojego kurczaka. Niestety zapomnieliśmy o talerzykach. Trzeba było jeść z kija, albo z „drewnianego talerza", co oznacza opaloną wcześniej w ogniu gałąź. Smakowało. Po sycącym posiłku przyszedł czas na sjestę i kąpiel, a ok 15:00 bracia poszli pograć w piłkę z miejscowymi. Na godzinę 16:00 zaprosiliśmy wszystkich mieszkańców Sobo i Ebou na spotkanie przed kaplicą w Ebou. Bracia postulanci przejęli inicjatywę. Świetnie zaanimowali ten czas – był śpiew i tańce, dzielenie się doświadczeniem życia franciszkańskiego, krótkie wprowadzenie także w historię naszego zakonu, a na koniec dano szansę na pytania i odpowiedzi, których to nie brakowało. Gdy mrok otulił nadrzeczną, afrykańską wioskę, księżyc zajaśniał na horyzoncie, a gwiazdy zaczęły mu wtórować, rozpoczęliśmy emisję filmu o Jezusie Chrystusie w języku sango. Obejrzeliśmy pierwszą z dwóch części i ok 19:30 ruszyliśmy w drogę powrotną. W klasztornym refektarzu czekała na nas niedzielna wieczerza – nie co innego jak kura, ale nikomu nie przyszło do głowy, by wybrzydzać : ) Zjedliśmy ze smakiem i popadaliśmy do łóżek pełni wrażeń, emocji, ale i zmęczeni. Niewątpliwie taki wyjazd pozostanie na długo w głowach naszych braci. Gdy przed tygodniem zaproponowaliśmy im tę inicjatywę, jeszcze przez kilka dni niedowierzali i na osobności pytali, czy to rzeczywiście prawda, że pojedziemy...
Teraz zaś wracamy do codziennych radości życia afrykańskiego i franciszkańskiego – poranny brewiarz, Eucharystia, praca, smaczne posiłki, lektura, studium, modlitwa i braterskie życie.
Wczoraj niebo się otworzyło. Wieczorem zaczęło grzmieć, zrobiło się duszno i lunęło jak z cebra. W nocy była dalsza część. Nawiedził nas tzw. "deszcz mangowy", który jest niezbędny w tym czasie pory suchej, by mangowce wydały owoce. Od razu powietrze stało się bardziej rześkie, widoczność lepsza i zieleń „zieleńsza". Ale de facto to niczego nie zmienia. Pora sucha trwa nadal. Więc niebawem znów wszystko pokryje się pomarańczowym kurzem i powietrze nasiąknie dymem spalanych traw. I będzie jeszcze cieplej :)
Z darem modlitwy i błogosławieństwa! +
brat Symeon