
Czas płynie w tempie zastraszającym. Ostatnio pisałem miesiąc temu. To spory odcinek czasu, by później pozbierać wszystko i ubrać w słowa. Ale to świadczy o tym, że dobrze mi się wiedzie, że mnie życie pochłania, że mnie Afryka koloruje… powiedzmy - na czarno, czyli czyni ze mnie „swojego człowieka”.
Na tydzień po rekreacyjno-pastoralnym wyjeździe nad rzekę, w niedzielę 22. stycznia, Pan Ambasador RP z Angoli zapowiedział się z wizytą w naszym kraju. Ostatnia wizyta była, że tak powiem, na szczeblu braterskim. Tym razem Pan Ambasador odbył oficjalną wizytę w naszym kraju- spotkał się z Prezydentem Touadera, z Rządem i innymi ważnymi osobistościami. Nie omieszkał oczywiście poinformować rodaków o swoim przylocie i zachęcił do spotkania. Jako że wielkiego wyboru nie ma, zaproponowaliśmy mu obiad w hotelu Ledger. Pierwotne plany obejmowały jeszcze Mszę w parafii św. Jana Ewangelisty w Galabagia – dzielnica Bangui, gdzie proboszczuje Polak, Salwatorianin. Po Mszy miało być polskie śniadanie i ostatecznie obiad w Ledger. Niestety Ambasador nie doleciał na czas, z racji na jakieś problemy w Brazzaville w Kongo. Zjechaliśmy się zatem dopiero na sam obiad do Ledger. Mieliśmy zamiar pokryć koszty obiadu, ale Pana Ambasador w hojności swojego serca nie przystał na takie rozwiązanie. Co zaś nam umknęło przed południem, nadrobiliśmy po obiedzie. Było nas około dziesięciu. Toteż po obfitym obiedzie zebraliśmy się i ruszyliśmy w kierunku Galabagia. Zwiedziliśmy misję, wypiliśmy kawę, pogadaliśmy. Przy okazji tej wizyt – nota bene – poznałem Martynę, polską dentystkę, która przyjechała na miesiąc wolontariatu w ramach misji SMA (Stowarzyszenie Misji Afrykańskich – zgromadzenie zakonne misjonarzy). Przyjechała podleczyć pigmejskie zęby. Z okazji skorzystałem, bo przecież porządnego dentystę odwiedzę dopiero w lecie przyszłego roku! Więc po powrocie od pigmejów, a przed wylotem do Polski w ostatni piątek zajrzała i do mojej jamy ustnej. Większych problemów nie ma. Powinienem dotrzymać półtora roku ; ) Co skłoniło mnie do kontroli? Doświadczenie stomatologiczne w RCA. Jeden z naszych braci leczy zęby. Od 3-4 miesięcy. Wydaliśmy już ponad 100 000 FCFA. Przelicznik? Jeden Euro to aktualnie 655 FCFA. Więc to mniej więcej 152 Euro. Żenujące jest to, że mniej więcej połowa tych pieniędzy poszła na ząb, którego dziś już nie ma. Leczyli, leczyli i wyrwali. Więc po oglądzie stomatologicznym Martyny śpię spokojnie.
Kolejna niedziela to wypad na basen. Skaczę tak od niedzieli do niedzieli, ale o codzienności napiszę później. Na basen zaprosił mnie x Michał, Polak z parafii św. Antoniego z Padwy w Bimbo. Wyczaił nowe miejsce i chciał się zorientować. Pojechaliśmy na 2-3 godziny. Miejsce nie z tej (środkowoafrykańskiej) ziemi. Przy drodze, za murem, który nie pozwala dostrzec basenu z drogi, „mały, inny świat”. Czysta, ciepła woda. Leżaki. Szatnie. Prysznice. No i Biali. W dużej większości żołnierze – mężczyźni, i członkowie organizacji humanitarnych – kobiety. Włosi, Francuzi, Hiszpanie. Taki „ambiance” sprawia, że człowiek zapomina o tym, gdzie jest. Sam widok z basenu też jest bajeczny. Widok rozpościera się na rzekę Ubangui, naturalną granicę z Kongo Demokratycznym. Miło było spędzić tam trochę czasu. Piękne miejsca przyciągają, toteż, gdy do Bimbo zjechali Kordian i Dorian z Rafaï, po rekolekcjach i pod nieobecność Kordiana przebywającego w Kenii, wróciliśmy do tego miłego zaułka.
Zanim rozwinę temat przyjazdu naszych „Braci ze Wschodu”, wspomnę o tym co działo się w międzyczasie. Dni wypełniają się wciąż tym samym – zakupy, drobne prace przy domu i poza domem, formacją braci i modlitwą. Na zakupy wyjeżdżam raz w tygodniu – poniedziałek lub wtorek. Większość produktów znajduję w „supermarketach”. Warzywa i owoce „przychodziły do domu”. Tak zwane „wali-gara”, (w[ł]ali- kobieta, gara-targ). Kupowaliśmy u nich i było to dla nas wygodne. Jednak od pewnego czasu jedna z nich przestała chodzić z racji na zaawansowaną ciążę, a u drugiej zachwiała się regularność. Szczęśliwa mama wróciła po kilku tygodniach. Poprosiła o 5 000 FCFA na „rozruch”. Przyszła później jeszcze raz, przynosząc warzyw za połowę tej ceny. Z pozostałymi 2 500 jeszcze się nie zjawiła. Skoro więc pojawił się problem z dostawą warzyw i owoców, trzeba było wyruszyć na zakupy. I trzeba mi przyznać ze szczerością, że bardzo lubię te zakupy na targu. To przede wszystkim spotkanie z człowiekiem. W markecie człowiek wchodzi, wybiera, płaci ustaloną cenę, wychodzi. Na targu jest inaczej. Jest życie. Dużo ludzi, krzyki, i bijące kolory – ciuchów, warzyw, owoców, opływającego krwią mięsa… Targ ma też swój rytuał. Zaczyna się od pozdrowienia: Barala! Rozpoczyna się liturgia. Na twarzy pojawia się uśmiech, skupienie i uwaga koncentrują się na przybyłym Mundziu (Białym). Rozpoczynamy od swego rodzaju captatio benevolentiae (zjednywanie sobie względów życzliwości). Kilka kolejnych zdań nic nie wnosi do istoty rzeczy i jest powtarzaniem tych samych treści zawartych w innych słowach: Mo yeke nzoni – mbi yeke nzoni („wszystko dobrze? – wszystko dobrze”), tonga na nye? – ye a yeke da pepe (które w skrócie staje się prostym y’a’pe; „jak leci? – nic nowego”), mo yeke enge? Mbi yeke senge (owo senge ma wiele znaczeń… „ prosty, nagi, bez problemów, marny…”; w tym zdaniu można je przetłumaczyć: „wszytsko ok? – ok” :D). Po kilku chwilach takiego docierania się, pada pytanie czy chce coś kupić… oczywiście że tak, wreszcie! Carotte, mo ka ni oke? – carotte? Tonga so, gere ni 1000 FCFA („Marchewka, za ile ją sprzedajesz? – Marchewka? Taka (pokazując mi garść marchewek przewiązanych trawą), w cenie 1000 FCFA”). Oczywiście cena jest zawyżona, w tym przypadku 100%. Ale o tym wszyscy wiedzą. I nie jest to nic złego. Bo to należy do rytuału. Trzeba się targować. W końcu pada kluczowe hasło: dernier prix a yeke oke? - ... 600 FCFA – mbi mu na mo 500 FCFA, mo ye da? – mu ni („ostateczna cena jest jaka? – 600 FCFA – dam Ci 500 FCFA, zgoda? – daj”) Sprzedane : ) Tak to wygląda i nie da się inaczej. Gdy już marchewka jest zapakowana w nylonowy worek, warto jeszcze poprosić o „mały prezent”. Szczery uśmiech do tego i jeszcze dwie marchewki trafiają do worka. Piękne są te spotkania. Ludzie się cieszą, że Biały gada z nimi w sango, że dyskutuje. To pomaga też w targowaniu się. Choć i tak trzeba mieć świadomość, że nieco przepłaciłem… bo jestem Biały i nigdy nie zapłacę ceny którą proponują Swoim. Ale za przyjemność spotkania, krótką lekcję sango i szczery uśmiech coś im się też należy ; )
Wyjazdy do miasta to nie zawsze kwestia zakupów. Można tam też znaleźć inne radości. Jak choćby dom Sióstr Misjonarek Miłości (od św. Matki Teresy z Kalkuty). Ostatnimi czasy pomagaliśmy Siostrom (przełożoną jest Polka - s. Noemi) w czyszczeniu sufitu. Siostry zajmują się tutaj w Bangui dziewczynami okrzykniętymi mianem „czarownice”. Są to „skazane na wygnanie” młode dziewczyny, dzieci, które zostały uznane za przyczynę nieszczęść w rodzinie: bo to ktoś umarł po ich przyjeździe w odwiedziny, albo ona sama zachorowała i choroba została uznana za „znak niebios”, że oto w rodzinie znalazł się „kozioł ofiarny”… Sprawy są absurdalne. Ale że w mentalności większości Środkowo Afrykańczyków żywe jest przekonane, że ktoś musi być winny, padło na te młode dziewczyny. Wygnane z domu, bądź ratujące się ucieczką przed krzywdą, której mogłyby zaznać zostając w rodzinie, trafiły na ulicę. Stamtąd zgarnęły je siostry. Mieszkają u sióstr, leczą się u sióstr, chodzą do szkół. Uczą się katechezy, pracują. Więc przy ich pomocy, wraz z postulantami, szorowaliśmy sufit na werandzie. Dziewczyny nosiły nam wodę, wykręcały szmaty i gawędziły. Zaskakujące jest, jak to tutejsi ludzie od razu znajdują wspólny język. Od pierwszego spotkania czują się jak brat i siostra. I przykład ze współpracy u sióstr jest jednym z wielu. Wyraża się to też w nazywaniu wszystkich braćmi (ita). Jest kilka rodzajów rodzeństwa. Pierwszy: ita, mama oko, baba oko. Brat/Siostra, ta sama mama, ten sam tata. Ita, mama oko, baba nde. Brat/siostra, ta sama mama, inny tata. Ita ti kuia. Brat „od strony wujka”… kuzyn. Praktycznie wszyscy w rodzinie to „bracia, siostry”. Określenie kogoś mianem kuzyn, stryj etc. to ujma. Braterstwo rozciąga szerokie kręgi. Można się też spotkać z taką sytuacją, że ktoś nazywa kogoś ita, a gdy się człowiek zainteresuje, wychodzi na to, że jest to ita ti quartier, czyli „brat z dzielnicy”.
Na początku lutego świętowaliśmy w Kościele Dzień Życia Konsekrowanego. W naszym lokalnym Kościele w archidiecezji Bangui, uroczystości te podzielone zostały na dwa, a nawet trzy dni. Pierwszego lutego popołudniu zorganizowano sesję dla kandydatów i aspirantów. Wszyscy zjechali się na konferencję i wspólną modlitwę. W spotkaniu tym uczestniczyli nasi kandydaci, bracia postulanci i o. Barnaba. Natomiast drugiego lutego zaproszono do parafii Notre Dame d’Afrique wszystkie osoby konsekrowane. Pojechaliśmy wraz z naszymi braćmi na formacji i postulantami. Rozpoczęto modlitwą brewiarzową i konferencją sekretarza Nuncjatury Apostolskiej w RCA o. Davida, Anglika, który to w sobotę 4 lutego zawitał do nas na obiad. Później odbyły się jeszcze dwie inne konferencje, które zakończono modlitwą w ciągu dnia, z Liturgii Godzin. Nadszedł czas posiłku. Każda męska wspólnota miała przywieźć jakieś napoje, natomiast siostry przygotowywały jakieś dania: sałatki, mięso, makarony, mini-pizze etc. Na popołudnie przewidziano część artystyczno-rekreacyjną. Niektóre grupy postulantów/postulantek przygotowały coś w rodzaju akademii, teatrzyków, głowienie opierających się na tańcach. Starsi też mogli się zaprezentować. Uroczystą Mszę świętą przeniesiono na niedzielę. Przesyłam filmik, jak to "klasztorne panny wywijają"… Więc 5. lutego wróciliśmy do Notre Dame d’Afrique.
W tych też dniach dojechali do Bimbo bracia z Rafaï. Przybyli na rekolekcje franciszkańskie mające się odbyć w dniach 6-11 lutego. W niedzielę 5. lutego o. Kordian wyleciał do Nairobi, do Kenii na spotkanie wyższych przełożonych prowincji i fundacji franciszkańskich. Wyjątkowo uczestniczył w niej także Zarząd Generalny przybyły z Rzymu. To podkreśla rangę spotkania oraz daje jasny sygnał, że Zakon pokłada nadzieję na przyszłość w kontynencie afrykańskim. Spotkanie trwało dwa tygodnie i dało wiele światła na pesymistyczne wizje naszej przyszłości w RCA. Ale o tym za chwilę. Najpierw rekolekcje. Dorian, Bartek, Barnaba i ja w poniedziałek po obiedzie wyruszyliśmy na drugi koniec miasta, do klasztoru Wspólnoty Błogosławieństw, by na tydzień zatrzymać się nad Bożym Słowem i odnowić swoje misyjno-franciszkańskie motywacje życia ewangelicznego. Miejsce, rzekłbym idealne. Na uboczu, w ciszy. Wiele zielonej przestrzeni. Spokojny, pełen modlitwy rytm życia tamtejszej wspólnoty. Przytulny kościół. Całodzienna adoracja Najświętszego Sakramentu. Zaskakujący brak komarów. Przyjemny klimat wynikający z położenia – na lekkim wzniesieniu. Rekolekcje prowadził o. bp Zbigniew Tadé Kusy OFM. Temat został wyciągnięty z modlitwy franciszkańskiej „Uczyń mnie, Panie narzędziem Twojego pokoju”. Każdy dzień poświęcony był poszczególnym wezwaniom tejże modlitwy: „Abym niósł miłość, tam gdzie panuje nienawiść, […] abym niósł światło gdzie panuje mrok…”. W pierwszym dniu jednak ojciec nakreślił trzy fundamenty charyzmatu franciszkańskiego – Wcielenie, Pasja, Eucharystia, po czym od wtorku przeszedł do tematu właściwego. Każdego dnia odbywały się trzy konferencje, po których był czas medytacji osobistej. Przed południem przez godzinę adorowaliśmy Najświętszy Sakrament, a po obiedzie wyznaczono nam 2,5h sjesty. Na nowo podejmowaliśmy trud duchowych zmagań o godzinie 15:30. Wieczorami zbieraliśmy bogactwo całego dnia, składając je na ołtarzu podczas Najświętszej Ofiary. Nie brakło też strawy dla ciała – mmm… to było smaczne. Dni kończyliśmy wspólną modlitwą brewiarzową o 20:30. Z czego wynika, że spałem długo i dobrze. Mieliśmy małe problemy z wodą i prądem. Wodę dostarczano jedynie od 5:00 do 5:30 i w okolicach godziny 6:30. Wraz z Barnabą i Dorianem mieszkaliśmy na uboczu, w „domku rezerwowym”, gdzie nie było wody w ogóle. Wyszło nam to na dobre, bo miejscowi postulanci co rano wypełniali nam potężny baniak na wodę, tak iż korzystając z wiaderka i kubeczka mogliśmy wziąć „prysznic” o każdej porze dnia. Prąd dostarczano jedynie w godzinach 19:00-21:00 i nad ranem od 5:00 do 8:00. Ale skoro telefony, komputery i inne sprzęty zostały w domu lub pozostały wyłączone, a o lodówki my dbać nie musieliśmy, to ów brak prądu zbytnio nam nie doskwierał, a może i dopomógł zachować ducha rekolekcji. Rekolekcje zakończyliśmy w sobotę wspólnym obiadem. A na niedzielę zaoferowaliśmy sobie z Dorianem małą rekreację. Po porannej Mszy i modlitwach wsiedliśmy w auto i ruszyliśmy na basen. Zostaliśmy tam dobre 5 godzin. Spotkaliśmy nawet polskich żołnierzy – jedynych dwóch pracujących w RCA. Ok 15:00 zjechaliśmy do miasta, by coś zjeść. Poszliśmy na coś, co nazywało się i przypominało hamburgery (to niestety nie to samo, co "panewnickie kebaby") i dopełniliśmy żołądki małą pizzą. W drodze powrotnej zatrzymała nas policja na brawurową kontrolę, a że jechaliśmy starym gruchotem, wskrzeszonym przez br. Remo przed kilkoma miesiącami, oblał mnie w tym momencie zimny pot. Okazało się później, że auto ma wszystkie papiery i spełnia wymogi, to jednak będąc święcie przekonany że tak nie jest, w kilku prostych zdaniach udobruchałem policjanta i bez pokazania nawet prawa jazdy ruszyliśmy dalej. Warto zaznaczyć, że tym razem dość wyjątkowo, byliśmy w mieście bez habitów. Udaje mi się bowiem robić zakupy w habicie. To budzi wiele życzliwości i radości wśród spotkanych ludzi. To też najlepsza okazja, by pokazać się w mieście, że żyje w Bangui ktoś taki, jak franciszkanie. Ludzie niestety nas nie znają. Nie mamy parafii, nie działamy „na zewnątrz”. To domena domu formacyjnego. Inwestujemy bardziej wewnątrz murów niż na zewnątrz. Robienie zakupów w habicie jest w dużej mierze możliwe dzięki klimatyzacji – ta w aucie i ta w supermarketach. Owszem wracam spocony i mokry, ale nie wycieńczony. A co istotne – zadowolony.
Zjazd rodziny franciszkańskiej na rekolekcje był świetną okazją, by zebrać wszystkim razem i nie tylko modlić się i medytować ale by w końcu pogadać i powymieniać opinie. Toteż w sobotę, w dniu zakończenia rekolekcji w naszym domu zorganizowano kolację franciszkańską. Było nas 20 osób – sióstr i braci : )
Tygodniowy pobyt Doriana w stolicy (nie licząc rekolekcji) dobrze trafił. We wtorki i środy ruszyła Liga Mistrzów – toteż oglądaliśmy jak za starych, dobrych seminaryjnych lat (choć nie w pełnym składzie ;) ). Dla niego był to też czas robienia zapasów na kolejne miesiące życia w Rafaï – cukier, cebula, sól, opony, akumulatory…
Kordian wrócił z Kenii w niedzielę i zdaje się, że w środę ruszą samochodem do Rafaï.
Z Nairobi przyszły dla nas dobre wieści. Nie wchodząc w szczegóły postaram się napisać ogólnie ale i jasno. Jeszcze przed wyjazdem Kordiana zorganizowaliśmy kapitułę naszej Fundacji, by zarysować sprawy które wymagają podjęcia decyzji bądź zasięgnięcia rady. Mam na myśli kwestie formacji naszych młodych braci, ekonomii naszego domu i związanego z nią problemu ukończenia budowy rozpoczętych już budynków. Pod znakiem zapytania stał też przyjazd dwóch naszych braci kończących w tym roku filozofię w Kolwezi (w Kongo Demokratycznym, na południu kraju). Zasadniczo po filozofii, przed rozpoczęciem teologii wracają do RCA na wakacje (po 4-letnim pobycie w Republice Demokratycznej Konga). Powstała jednak myśl o tzw. Roku franciszkańskim, wedle której mieliby na rok przerwać studia, by wejść nieco w codzienność franciszkańskiego życia na placówkach. Inicjatywa ta została podtrzymana i dwóch braci dołączy do nas na rok, po czym wrócą do Kolwezi, by ukończyć studia. Wraz z napływem nowych braci rodzi się pytanie o ich przyszłość. I nie chodzi tylko o formacje, ale o to co będą robić po formacji. Dziś mamy dwa domy w RCA – Bimbo i Rafai. Jest jasnym, że za 4-5 lat koniecznym będzie objęcie nowej placówki, parafii, gdzie nowi bracia mogliby podjąć pracę pastoralną. Obecnie jednak nie jesteśmy w stanie zrobić takiego kroku, bo jest nas zbyt mało. A na horyzoncie pojawiła się „gruba ryba” – piękna parafia przy drodze asfaltowej, około 1,5 godziny drogi od Bangui. Do wzięcia. Serce się rwie, ale rozum hamuje. Na gwałt potrzeba nam braci, by rozpocząć nową misję. Rozwianiem są nowi misjonarze. Dlatego piszę, że powrót Kordiana z Nairobi rzucił nowe światło. Prowincjał z Kongo obiecał nam jednego brata na jesień (oczywiście polską „jesień”:P). Czekamy także na kolejnego brata z Polski. Takie rozwiązanie pozwoli nam na to, by przejąć nową placówkę, póki jest ona jeszcze do wzięcia i przygotować ją dla naszych nowych braci.
Środkowoafrykańskich, którzy niebawem do nas dołączą. Cieszymy się. Bouali – bo tak nazywa się owa miejscowość, leży nad rzeką i choć blisko Bangui, to jednak jest to już wioska. A to daje nam jasną informację – dobre ryby i tańsze warzywa i owoce. A i droga do Bimbo „jak autostrada”. Sprawa nabrała kolorów. Zobaczymy jak się potoczy.
Jest też dużo światła w dziedzinie formacji. Generał Zakonu zasugerował większą współpracę między jednostkami Zakonu w Afryce. Także w dziedzinie formacji. Dotyczy to formatorów oraz formowanych. Przewidziane są kursy dla formatorów w Afryce. Inne Prowincje zaproponowały także pomoc w dziedzinie formacji młodych braci. Na przykład w Togo, w Lome istnieje dobra szkoła zawodowa (mechanik). Tam też nasi bracia mają klasztor. Można zatem wysłać któregoś z naszych braci na dwuletnią formację, będąc zarazem spokojnym o jego formację duchową i intelektualną. Zarząd gwarantuje także odpowiedni poziom życia zakonnego w tychże wspólnotach. Podobna możliwość istnieje w Kenii czy w Wybrzeżu Kości Słoniowej. Dlaczego bowiem mielibyśmy raczkować w dziedzinie formacji, skoro moglibyśmy skorzystać z doświadczenia „starszych” braci, którzy wyciągają ku nam dłoń, i po kilku latach przyjąć z powrotem wykształconych braci, gotowych do podjęcia pracy czy to w stolarni, czy w serwisie samochodowym… Spojrzenie globalne pokazuje też, że Zakon w Afryce wraca do korzeni – coraz bardziej stajemy się wspólnotą braterską niż klerykalną. Mniej jest kandydatów na kapłanów a więcej na braci. To piękne! Potrzeba jednak rozeznania czy oby „powołanie na brata” nie jest jedynie wynikiem refleksji: „nie dam rady na studiach”. Jednak ogólny nurt jest bardzo pozytywny.
Te wieści na pewno rozbudziły naszego ducha. Cieszymy się nowymi perspektywami i nadziejami. W cieplejszych barwach widzimy przyszłość. A ogarniając wszytko modlitwą oddajemy się w ręce Ojca tej franciszkańskiej Rodziny i wracamy do codziennych prac, które przecież stanowią grunt dla wielkich dzieł samego Boga.
Niech Bóg i Wam hojnie błogosławi!
+