
Moi Drodzy!
Ostatnio zakończyłem oceną stanu zdrowia, więc dziś od niej zacznę, by zachować jakąś nić łącząca ; )
Badania wykazały obecność bakterii Shigella Soneï i sporą ilość drożdży w organiźmie. W środę popołudniu odebrałem wyniki i w czwartek rano miałem zamiar udać się do dr Patrycji, Włoszki prowadzącej przychodnię przy klasztorze sióstr benedyktynek. Rano jednak, nie umknęło mojej uwadze, że wysypka do której już się prawie przyzwyczaiłem - nasiliła się. Na ciele pojawiły się sporej wielkości czerwone placki. Alergia. Toteż po Mszy i śniadaniu ruszałem do dermatologa. Przybyłem tam ok. godziny 9:00. Przychodnia jakby nie patrzeć – zjawiskowa. Połączono tu oddział dermatologiczny i okulistyczny. W holu było sporo ludzi. Większość z problemami oczu – było widać pozaklejane powieki, narosty... etc. W kącie ustawiony był szkolny stolik i krzesło, na którym siedziała znudzona dziewczyna z wielką księgą – recepcja. Podszedłem i zapytałem gdzie mam skierować swoje kroki. Wskazała gabinet. Przed drzwiami siedziało z pięć osób. Kazano mi pukać. Kolejki nie obowiązują – pacjentów się wzywa. „Biały" jest zazwyczaj uprzywilejowany. Niemniej jednak przyszło mi czekać ok. godziny. Zapukałem. Głowę wychyliła pielęgniarka/asystentka/sekretarka(?) i poprosiła, by poczekać. Postałem więc pod drzwiami. W międzyczasie wywiązała się rozmowa z ludźmi, którzy czekali tak jak i ja. Popytali skąd jestem, widząc habit zainteresowali się moim zakonem. Potem popytali o Polskę i o tematy, że tak powiem - ogólno-kościelne. To było piękne doświadczenie bycia pośród ludzi. Gdy pacjentka wyszła z gabinetu weszła jakaś inna, która dopiero co przyszła do przychodni – znajoma. Mi w tym czasie wyrobiono kartotekę, którą później kazano mi zatrzymać... Po kolejnych 20 minutach wszedłem do środka. Za blaszanym stołem, na obracanym krześle bez oparcia, siedział miejscowy dermatolog – Środkowo-Afrykańczyk. Na biurku leżały dwie wysokie sterty książek, chyba medycznych. Wskazano mi jedno z dwóch krzeseł. Za mną znajdowała się kozetka, a pod nią... kartony z uszczelkami i syfonami, stara umywalka i inne kartony... mały magazyn. Wpierw lekarz uzupełnił jakieś dokumenty, po czym zapytał co mi dolega. Pooglądał znikające już plamy i wysunął dwie diagnozy – albo astma skóry albo alergia. Skłaniał się jednak ku tej drugiej. Wypisał lekarstwa i zalecił obserwacje, by wykryć na co mam alergię. Sugerował, że to coś z pokarmów. Nie jestem jednak co do tego przekonany. Po wizycie lekarskiej pożegnałem oczekujących pacjentów i ruszyłem na drobne zakupy. W drodze powrotnej podjechałem do dr Partycji. Ona zaś dorzuciła Amoxicilinę na moje drożdże. Później zasięgnąłem informacji z Internetu i doszukałem się, że drożdże mogą powodować większą wrażliwość alergiczną... Być może jedno z drugim się wiąże. Póki co, jestem na lekach. Amoxicilinę skończyłem wczoraj, ale pozostają mi jeszcze leki na alergię. W te dni mam spokój - i z alergią i żołądkiem. Zobaczymy, co będzie się działo, gdy leki się skończą. Czas pokaże.
Żeby jednak nie było zbyt monotonnie, to wczoraj odwiedziła mnie malaria. Popołudniu już poznałem, że coś się dzieje. Wieczorem, ok. 18:00 pojawiła się gorączka, tzw. zimnica, ból głowy i dreszcze. Byłem jeszcze na modlitwach, ale potem pozbierałem manatki i wskoczyłem do łóżka. Barnaba zaaplikował mi zastrzyk, wziąłem paracetamol i po ok. dwóch i pół miesiąca przerwy na nowo zawarłem znajomość z tą Panią Afryki – Malarią. Dziś jestem już w miarę sprawny. Pozostała gorączka i osłabienie. Nie ma dreszczy i zimnych potów ; ) Pozostałem jednak w pokoju, ciesząc się sposobnością, by coś poczytać i obejrzeć film.
Zanim nawiedziła mnie malaria, udało mi się poczynić pewne przygotowania do Świąt Bożego Narodzenia. Te duchowe trwają już od dawna i o nich już pisałem. Ten tydzień zaś, poświęcony był czysto ludzkim zabiegom o pogodę tych świątecznych dni – zakupy. Pierwszy raz w życiu przyszło mi szykować święta od tej strony, od strony kuchni. Co kupić? Ile? Gdzie...? Zaplanowałem sobie dwa dni na te marketingowe zmagania – wtorek i środa. Większość rzeczy zakupiłem już we wtorek. Środa to już tylko kosmetyka i prezenty. Zanim wyjechałem na zakupy mieliśmy jeszcze braterskie spotkanie, by mniej więcej ustalić świąteczne menu. Miał być barszcz, ale nigdzie nie znalazłem takiej zupy z paczki. Były wszystkie inne – grzybowa, cebulowa, serowa, pomidorowa.. ale nie barszcz. Więc się obejdziemy. Miał być karp, którego przyuważyłem dwa tygodnie temu podczas cotygodniowych zakupów. Ale w tym ostatnim tygodniu już go nie było. Poprzestaniemy zatem na tilapii. Będzie – koniecznie – ngundzia i maniok. Będą ziemniaki! Będzie też sałatka warzywna z majonezem – jajka, kartofle, marchewka, groszek, ogórki konserwowe. Będzie gotowana kapusta. Na wieczór przygotujemy też sałatkę owocową – papaje, banany, grejpfruty, pomarańcze.. mmm : ) Brat Kongijczyk zaproponował indyka, jako podtrzymanie domowych tradycji. Toteż szukaliśmy i znaleźliśmy. Wielki indyk w cenie 14 000 FCFA za kg. Wpierw pomyśleliśmy, że to cena za całego indyka i już wówczas mieliśmy dylematy, gdy jednak przy kasie okazało się, że mieliśmy zapłacić za niego 40 000 FCFA, zrezygnowaliśmy. Myślę, że nikogo to nie zdziwi gdy podam mały przelicznik. Za kilogram kurczaka płacimy w granicach 2 300 do 2 500 FCFA. Przyjmując, że 625 FCFA to 1 Euro, za kurczaka płacimy 4 Euro, czyli jakieś 14,5 zł. Właśnie dlatego kurczaki jadamy od święta. Zatem za indyka mielibyśmy zapłacić... ok 64 Euro, czyli 230,4 zł... : )
Przed zakupami znalazłem chwilę wolnego, by poprawić hamak. Mocowanie w cegle nie okazało się zbyt skuteczne. Można było zauważyć, jak cegła się kruszy i hak zaczyna mieć luzy. Przymocowałem zatem hak w zaprawie między cegłami. Wydaje się to stabilniejsze aczkolwiek nie daje 100% gwarancji, że wytrzyma. Przypuszczam że w nowym roku będę musiał się nad tym jeszcze pochylić.
8 grudnia przeżywałem rocznicę. Rok temu, w Uroczystość Matki Bożej Niepokalanej opuściłem Afrykę i dziewiątego grudnia wylądowałem w Warszawie skąd to odebrał nas – mnie i Doriana - brat Konrad. Oj, pamiętam z jaką radością wcinaliśmy de Volaille w przydrożnej restauracji. Tak więc od dziewiątego grudnia odkrywam Afrykę na nowo, bo to czas którego jeszcze w Afryce nie przeżywałem. Myślę tu przede wszystkim o klimacie. Zaczęła się na dobre pora sucha. Od dwóch tygodni nie pada. Z nieba leje się żar, temperatury dochodzą do 34*C w ciągu dnia, a w nocy spadają do 18*C. Zacząłem używać śpiwora. Bracia postulanci na poranne modlitwy przychodzą w kurtkach. Wygląda to zabawnie, ale różnicę temperatur rzeczywiście daje się odczuć. W ciągu dnia niebo pokrywa się pyłem. Ruch samochodów i motorów tworzy nad stolicą gęstą chmurę kurzu. Samochody przybierają kolor pomarańczowy. Jazda na motorze jest bardzo uciążliwa – motorowi taksówkarze jeżdżą w chustkach na ustach i okularach na nosie, by się bronić przed pyłem. Widoczność ogranicza także dym z ognisk. Ludzie zaczynają palić wszystko, co znajduje się dookoła posesji – trawy, liście, śmieci. Kumulacja tego wszystkiego daje efekt piorunujący... bywa że dni są niezwykle pochmurne, z nieba spadają spalone liście traw, a w powietrzu czuć swąd spalenizny. Jednak... jest pięknie : )
W tych ostatnich dniach nie brakuje też aktywności duszpasterskich.
W sobotę 17 grudnia przeprowadziliśmy dzień skupienia dla tercjarzy. Spotkanie to odbyło się w jednej z sal parafialnych przy katedrze w Bangui. Zjechała się całkiem spora grupa tercjarzy. Konferencje i homilie wygłosił o. Andrzej, ja zaś przewodniczyłem Eucharystii. Było to ostatnie tegoroczne spotkanie z tercjarzami. Teraz czekamy na nowy program działalności. Na rok 2016 ukazał się on dopiero w marcu, więc pierwsze trzy miesiące były martwe. Mam nadzieję, że tym razem rozpoczniemy duszpasterstwo już w styczniu. Pozostaje nam czekać, bo to tercjarze zajmują się przygotowaniami. My jedynie się podporządkowujemy.
Udało nam się tez odwiedzić parafię br. Maxime-a. Poprzestaliśmy jednak tylko na Mszy z homilią i krótką animacją po Mszy św. Parafia św. Michała Archanioła została dotkliwie potraktowana przez Selekę. W czasie zamieszek spalono kościół i plebanię. Toteż aktualnie wierni gromadzą się w kaplicy, a księża mieszkają na innej parafii. Nasza obecność przyniosła im wiele radości. Mi zaś wiele pociechy przysporzyło głoszenie Słowa. Mówiłem o tym, jak małe dziecko może zmienić świat, obrócić wszystko do góry nogami. Rozpocząłem homilię przywołując przed ołtarz małego chłopca i postawiłem pytanie, czy ten mały chłopak może uczynić coś znaczącego, coś wielkiego... Odpowiedz była jasna, choć wypowiedziana nie do końca z przekonaniem: „Nie może". Dla rozwiania wątpliwości zawołałem z kolei pewną mamę z maluchem na piersi. To samo pytanie nie budziło już wątpliwości – ten maluch nie jest w stanie dokonać jakichś wyczynów. Pośród ludu pojawiły się głośne komentarze, pojedyncze oklaski, ogólnie rzecz biorą – wyraz aprobaty. Ten zabieg uchwycił uwagę słuchaczy. Byłem dumny. Od tej chwili czułem się jak ryba w wodzie. Wiedziałem, że cokolwiek powiem ludzie pójdą za tą myślą, że ich sobie zjednałem.
Więc wykorzystałem to, by wejść w treści wymagające uwagi – historia wojny syro-efraimskiej, czyli kontekst pierwszego czytania i mesjańskiej zapowiedzi proroka Izajasza. Zarysowałem sytuacje władcy Judei – Achaza: staje przed wyborem wejścia w koalicję z Izraelem i Aramem przeciwstawiając się Asyrii, lub wejść w przymierze z Asyrią przeciw tym pierwszym. Prorok tymczasem wzywa do trzeciej opcji – złóż nadzieję w Bogu, nie szukaj sprzymierzeńców wśród ościennych władców. Jako dowód przetrwania jego królestwa daje zapowiedź syna – będzie następca: Ezechiasz. Daje dziecko, które będzie w mocy zmienić losy królestwa. Achaz jednak nie uwierzył, iż małe dziecko może coś wnieść do sprawy, toteż posłał po króla Asyrii prosząc o wsparcie wobec nacierającego nieprzyjaciela w postaci Izraela i Aramu. Konsekwencje były opłakane. Bo choć Juda w współpracy z Asyrią poradził sobie z nieprzyjacielem, to odtąd Achaz i jego lud stali się lennikami Asyrii a z upływam czasu przejęli ich wierzenia odwracając się od Boga Jahwe.
Inaczej ma się sprawa ze św. Józefem. Prosty mężczyzna z Nazaretu przygotowywał się do małżeństwa z najpiękniejszą kobietą Nazaretu – Maryją, z domu Joachima. Pozwoliłem sobie opisać te przygotowania, i – ku mojemu zdziwieniu – tutaj pojawiły się najżywsze reakcje ludu Bożego. Logicznie rzecz biorąc – niekoniecznie mowa tu o faktach historycznych – Józef szykował dla Maryi nowy dom, a jako cieśla zadbał z pewnością o nowy stół, krzesła... Marząc zaś o potomku długie godziny spędzał nad przygotowaniem małego łóżeczka. Ta ostatnia informacja wywołała burzę pozytywnych emocji i aprobatę. Nie spodziewałem się, że tak błahe odniesienie biblijnej rzeczywistości do realności życia ludzi Afryki, mogłoby tak bardzo zbliżyć te dwa światy – Biblii i Afryki. Przyznam, że i mnie podobała się „wycieczka" po łąkach wyobraźni. Zaś samo stwierdzenie „małe łóżko" w sango zaskarbia sobie moją przychylność od pierwszego „słyszenia": kete gbogbo.
Gdy więc rozbudziłem nieco afrykańską wyobraźnię, wróciłem do wątku i „zburzyłem" karciany domek. Oto Józef dowiaduje się o ciąży Maryi i wie doskonale, że to nie on jest ojcem. Wszystkie plany, prace, marzenia padają w ruinę. Dało się wyczuć w tym momencie empatię afrykańskiego słuchacza. Wtedy w śnie Józefa pojawia się anioł. Wezwał do ufności Bogu – podobnie jak Izajasz Achaza. Józef zaufał Bogu, choć ta decyzja wydawała się równie naiwna jak złożenie ufności Bogu, w chwili gdy nieprzyjaciel nacierał na królestwo Achaza. To dziecko, Syn Maryi zmienił życie Józefa.
By jeszcze nieco ożywić wyobraźnię słuchaczy przywołałem przykład młodych zakochanych, których zachowanie zmienia się wówczas diametralnie. Prawdziwa jednak zmiana dokonuje się wraz z poczęciem dziecka. Oto młodzieniec staje się ojcem, a niewiasta mamą. Ta zaś dygresja pozwoliła mi przejść do wątku związanego ze św. Franciszkiem, który to wyjaśnił nam jak to stajemy się mamami Jezusa. Całość skonkludowałem wnioskiem, że małe dziecko ma moc zmienienia losów człowieka, losów świata. Taką moc ma mały Jezus, który już niebawem narodzi się w Betlejem. Taką moc ma mały kawałek chleba, który podczas Eucharystii staje się Ciałem Jezusa.
Byłem z siebie zadowolony. Tak, byłem dumny. Zwłaszcza ze swobody towarzyszącej mi na ambonie. Na koniec Mszy w ramach ogłoszeń nasi bracia podzielili się w kilku słowach swoim doświadczeniem życia franciszkańskiego. Myślę, że było to bardzo ubogacające dla wiernych.
Po Eucharystii zaskoczyła mnie propozycja wystosowana przez dziennikarza środkowo-afrykańskiego Radia Maryja, by przeprowadzić ze mną wywiad: by powiedzieć kim jestem, z jakiego zgromadzenia i dorzucić kilka słów o Ewangelii. Raczej nie byłem przychylny... bo jak tu udzielić wywiadu nie czując się na siłach w języku obcym... Wbrew logice mego myślenia, wywiad się odbył. W sango. Z trudem łapałem sedno każdego pytania i w kilku prostych słowach dawałem odpowiedzi. Nagranie miało się ukazać w poniedziałek, ale przeoczyłem... Po wszystkim wstąpiliśmy jeszcze do rodzinnego domu br. Maxima, by pozdrowić jego rodzinę.
Moi Drodzy, liczyłem, że się uda i wyślę tego maila jeszcze przed świętami, ale codzienność „pokazała swoje zęby" i musiałem odpuścić.
W piątek musiałem jeszcze raz wybrać się do miasta. Okazało się, że w sobotę także, by uzupełnić pewne braki. Dzięki temu jednak, znalazłem karpia, który pojawił się na dzień przed Wigilią. Udało się też zakupić indyka – udka sprzedawane osobno były dużo tańsze. Popołudnia zabrały mi sprzątanie pokoju i ostatni szlify w kuchni.
W wigilię skończyłem bieganinę ok. 16.00 Miałem wówczas godzinę czasu na kąpiel i chwile skupienia w kaplicy, przed uroczystymi nieszporami o 17:00. Wieczerzę rozpoczęliśmy o 17:45. Było naprawdę smacznie : ) Później nie mieliśmy zbyt wiele czasu, bo już o 20:00 w parafii miała miejsce Pasterka. Trwała ok. 2h15 min. Trudno jednak było o skupienie... na zewnątrz było mnóstwo ludzi... rozmawiali, gwizdali, trąbili (świąteczne gadżety)... Nie było ani chwili ciszy, spokoju. W kościele też zjawiskowe obrazki. Ludzie w kolorowych, odblaskowych czapkach z papieru. W rękach mieli różnego rodzaju świecące rurki, piłki czy stroiki. Większość poprzynosiła do kościoła otrzymane prezenty. Jeszcze w przypadku dzieci jest to zrozumiałe ... ale dojrzałe kobiety z lalkami czy pluszowymi misiami budzą w mojej głowie pytania bez odpowiedzi. Pieśni bożonarodzeniowych praktycznie nie ma, poza dwoma lub trzema. Nie wykształciły się tu jeszcze jakieś tradycje i zwyczaje, a tę pustą przestrzeń wypełnił kicz marketingowego świętowania.
Po Eucharystii spotkaliśmy się jeszcze przy stole, by zasmakować sałatki warzywnej i sałatki owocowej. Jednym okiem zerkaliśmy na kończącą się transmisję Eucharystii z Watykanu. Zmęczenie nieco dało się we znaki. Powoli zaczęliśmy się kruszyć i o ok. 23:00 na salce zrobiło się pusto. Nie pośpiewaliśmy kolęd, nie rozpakowaliśmy prezentów... te przyjemności poczekały na kolejne dni.
Prezenty rozpakowaliśmy po niedzielnym obiedzie. Siostry dominikanki rozpoczęły kolędowanie. Później przekazały pałeczkę postulantom, a w końcu i nam przypadło zaśpiewać polską kolędę. Śpiew kolęd jednak nadrobiliśmy wczoraj na świątecznym spotkaniu polskich misjonarzy. Zeszliśmy się na godzinę 16:00 u kapucynów, gdzie mieszka jeden Polak. Dojechali księża diecezjalni z parafii i jeden salwatorianin. Było nas dziesięciu. Pośpiewaliśmy, pojedli – na słono, na słodko... Bardzo przyjemna inicjatywa : )
Zastanawiałem się nieco jak przeżyłem te święta od strony duchowej. Czy rzeczywiście doszło do narodzin Boga. Zawsze kluczowym momentem świąt była dla mnie liturgia. Gdybym miał powiedzieć, kiedy Jezus rodzi się dla mnie w Boże Narodzenie, odpowiedziałbym, że podczas Eucharystii, że to taka chwila największej radości. Tym razem jednak trudno było o taką kulminację świąt. Pasterka była trudnym przeżyciem z racji na wspomniany już wyżej hałas i wszechobecny kicz świątecznych gadżetów. Doskwierała też duchota. Tej nocy było naprawdę gorąco... zanosiło się na burzę. Ale skoro to pora sucha, to też deszcz nie spadł. W niedzielny poranek obudziłem się cały spocony. Uczestniczyłem we Mszy o 6:30. Większość kapłanów pojechała tego dnia na wioski, ja zaś z racji, na dopiero co przebytą malarię postanowiłem zostać na miejscu. Koncelebrowałem w parafii. Było ciszej, ale jednak i to nie był kulminacyjny moment tych dni. Oczywiście mam tu na myśli kwestię przeżyć, emocji i „wejścia w modlitwę". Rzecz jasna, że Eucharystia jest przestrzenią spotkania z Nowonarodzonym i to nie podlega dyskusji. Trudno jednak było wznieść serce ponad ziemię. Chwila ta przyszła na adoracji. To był czas, gdy rzeczywistość doszła do mojej świadomości, gdy Słowo rozbrzmiało w uszach i sercu, gdy wola mogła jednoznacznie zwrócić się ku Obecnemu. Był to czas szczególny także dlatego, że w ostatnich dniach przygotowań niecodziennie miałem okazję na adorację. Po zakupach, porządkach i przygotowaniach w kuchni, wolałem nieco odetchnąć na tapczanie, biorąc pod uwagę przechodzoną malarię. Stąd bożonarodzeniowa adoracja stała się chwilą wyczekiwaną. Ucieszyła mnie znacząco myśl o ofiarowanym nam pokoju i o nadanym nam imieniu. Książe Pokoju przyszedł i zapowiada zniszczenie narzędzi wojny – „Bo każdy but pieszego żołnierza, każdy płaszcz zbroczony krwią, pójdą na spalenie, na pastwę ognia" (to werset czwarty z dziewiątego rozdziału Izajasza, który został ominięty w doborze czytań na Mszy pasterskiej). Ta zapowiedź domaga się też ufności – zniszczyć broń, to zdać się na łaskę Tego, który obiecuje pokój. To dla mnie radosna wieść, że moje codzienne zmagania, walki i trudy się skończą, że już nie trzeba będzie toczyć walki, bo Zbawiciel przychodzi. To wiąże się z nadaniem nowego imienia. O tym już mowa w czytaniu ze Mszy o świecie - Lud święty, Nabyty, Upragniony, Nie-opuszczony. Umocniło to moje przekonanie, że to małe Dzieciątko, może coś wnieść do mojego życia. Także dziś. W czasie Adwentu zauważyłem, że moja wiara w to, że święta miałyby być jakimś wyjątkowym momentem przychodzenia Boga, była słaba. W końcu On przychodzi podczas każdej Eucharystii. Dlatego też moje czekanie nie było jakoś specjalnie intensywne. Jednak Słowo Boże i refleksja powoli kruszyły moje opory i uginały kolana umysłu, by w końcu uwierzyć, że ten dzień, ta noc, to Noc Cudów. By uwierzyć, że Bóg naprawdę chce przychodzić w tym czasie „bardziej", niż na co dzień. To powoli wyzwalało pragnienie i tęsknotę. Bo przecież tyle jest spraw do „odnowienia". Wierzyłem coraz bardziej, że „nowe" narodzenie, „nowa" jakość mojego życia i życia moich bliskich jest czymś realnym. Ufam, że to przyjście Jezusa, to tegoroczne przyjście Jezusa już niebawem ukaże swój blask i wyzwoli z tego, co ciemne i uciążliwe.
W ostatnie dwa dni miałem okazję głosić Słowo – w poniedziałek w zastępstwie za Barnabę, który gorzej się poczuł, a dziś u sióstr benedyktynek. Te dwa święta – Szczepana i Jana, zawsze mi jakoś przeszkadzały skupić się na dopiero co rozpoczętym okresie Bożego Narodzenia. Wczoraj homilię przygotowywałem na kilka minut przed Mszą, bo tak też dowiedziałem się o nieobecności Barnaby. Jak to już kiedyś wspominałem – takie homilie przychodzą zaskakująco łatwo. Pojawiła się prosta myśl „Ciało stało się Słowem". Tak jak w Boże Narodzenie świętujemy tajemnicę Wcielenia – Słowo (Boże orędzie, radosna wieść, Ewangelia) stało się Ciałem", tak idąc za myślą św. Ignacego z Antiochii, w drugi dzień Świąt odkrywamy, że Szczepan, oddając swoje ciało w ręce nieprzyjaciół staje się przesłaniem, Słowem. Taka konstrukcja myśli pozwala pozostać w aurze bożonarodzeniowej a jednocześnie mówić o Szczepanie, który głosi Słowo. Jego czyny przemawiają. Jego ciało stało się Słowem.
Jan też znajduje swoje miejsce „u żłóbka Zbawiciela". On to spoczywał na piersi Pana podczas ostatniej wieczerzy. Wsłuchiwał się w bicie Jego serca – sedno człowieczeństwa. Jan głosił, że „Słowo Ciałem się stało". Jest ekspertem, jeżeli chodzi o odkrywanie tajemnicy Wcielenia. "Życie objawiło się i myśmy je widzieli" – zapisał. W Betlejem życie się objawiło. Jak je zobaczyć, jak go zakosztować, jak go doświadczyć? Ewangelia mówiąc o dniu Zmartwychwstania daje nam schemat: usłyszeli, pobiegli zobaczyć, kontemplowali... wszystko to aby dotknąć, czyli doświadczyć, przekonać się, uczestniczyć. Kontemplacja tajemnic Bożych daje nam szansę zobaczenia tego, co się objawia. Chwila zatrzymania, poszukiwań, refleksji – czym dla mnie jest adoracja – jest drogą wskazaną przez Jana ku temu, aby odkryć sedno Jezusowego człowieczeństwa. Czyli i naszego człowieczeństwa.
Moi Drodzy!
Dziecię się narodziło. „Dziś się narodziło". Życzę Wam wiary w to, że to malutkie Dziecko ma moc, by zmieniać koleje naszych losów. Kropla drąży skałę.
Błogosławię +