Prowincja Wniebowzięcia NMP
Zakonu Braci Mniejszych w Polsce
Mnogość zajęć, na papierze wyglądała gorzej niż w rzeczywistości. I choć ciągle jest co robić, to jednak przy umiejętnej organizacji czasu życie nabiera harmonii. Mój tydzień staje się coraz bardziej „przewidywalny”, choć to zbyt śmiałe słowo ;)
W piątek rano, jeszcze przed wyjazdem nakupiłem pomarańczy – ile tylko było można zmieścić w torbie. W stolicy za 50 FCFA można kupić jedną pomarańczę. W Bangassou za 50 FCFA – trzy pomarańcze, w Rafaï – za tę sama cenę sześć. Zmieściłem 33 pomarańcze...
Te próby kończyły się jednak fiaskiem – żmija co chwilę spadała do wody. Obawiając się, by nie zdechła w środku, postanowiliśmy ją wyciągnąć. Spuszczaliśmy wiklinowy koszyk, próbując zwabić ją do środka ale nic z tego. Żmija jedynie walczyła z koszykiem próbując go ukąsić. Sceny jak w National Geographic.
Ale sam ministrant zaproponował, by umówić się na 14:30, bo jak stwierdził: „my, Ojcze jesteśmy Afrykańczykami”, co miało znaczyć, że spotykamy się o 15:00, ale oficjalnie trzeba być o 14:30. Dla ścisłości informacji: żadne spotkanie nie rozpoczęło się przed 16:00. Taka sytuacja sprawiła, że popołudnia musiałem z góry spisać na straty.
Zważywszy na mój pesymistyczny stan ostatnich dni, zapytałem się, czego mi zatem brakuje, by „zachować rytm i zdrową harmonię”; i dlaczego tak wiele wewnętrznego niepokoju wypełnia mnie w chwilach „wolnych”.
Ta atmosfera natchnęła mnie do… śpiewu… Poczułem pragnienie, by pośpiewać, a skoro deszcz skutecznie zagłuszał wszystkie dźwięki to nie miałem oporów. Przyniosło mi to dużo radości i… wspomnień...
W Selim powitano mnie z uśmiechem na twarzy i radosnymi okrzykami. Świetne uczucie: wjeżdżasz do wioski a mieszkańcy wybiegają w twym kierunku, machają rękami i pozdrawiają. Są to zwłaszcza dzieci, ale zdarzyło się też kilka członkiń Legionu Maryi.
Na brak zajęć więc nie narzekałem. Na domiar tego w poniedziałek umarł jeden z naszych parafian. Umarł w nocy. Więc od rana rozpoczęła się wielka stypa. Tak bym to nazwał. Ludzie schodzą się do domu zmarłego, śpiewają, grają, tańczą, lamentują, jedzą i piją.
W Kembe przyjął nas tamtejszy proboszcz i diakon, posługujący na tej parafii. Diecezja Alindao liczy zaledwie 5 ogromnych parafii. Brakuje księży. Żyją biednie. Przyjęli nas jednak bardzo gościnnie. Czekała już na nas gorąca woda, byśmy się mogli wykąpać, przygotowane pokoje z pościelą i moskitierami oraz ciepły posiłek. Nie brzmi to nadzwyczajnie, ale zważając na realia życia tej parafii – był to wyczyn.
Restauracja? W Gambo? Jednak. Przeszliśmy kilka metrów, weszliśmy do glinianej chatki pokrytej liśćmi, gdzie zastaliśmy dwa drewniane stoły i osiem drewnianych foteli wokoło. Po chwili pojawiła się gospodyni, witając nas szczerym uśmiechem. Z jej ust nie schodziły słowa uwielbienia Boga, że Jego słudzy przyszli u niej zjeść...