Ostatnia niedziela natomiast, upłynęła nam pod znakiem inicjatywy pastoralno-rekreacyjnej. Jako że Afryka zimy nie zna, a przynajmniej nie w takim wydaniu jak ta w Europie, słońce nam przygrzewa i zaprasza nad wodę.
Wskazano mi jedno z dwóch krzeseł. Za mną znajdowała się kozetka, a pod nią... kartony z uszczelkami i syfonami, stara umywalka i inne kartony... mały magazyn. Wpierw lekarz uzupełnił jakieś dokumenty, po czym zapytał co mi dolega. Pooglądał znikające już plamy i wysunął dwie diagnozy – albo astma skóry albo alergia.
W rozmowie telefonicznej nawet babcie przekonywałem, że już jest dobrze.. bo tak rzeczywiście było. Niestety w poniedziałek...
Wobec tych wielkich, radosnych i znaczących wydarzeń, cieniem kładzie się pewne lekkomyślne rozwiązanie… w tym dniu odwołano wszystkie Msze w parafiach! Niedziela okresu Adwentu!
Szybko zebraliśmy manatki i pojechaliśmy do Leger-a, najlepszego, bezkonkurencyjnego i (bo) jedynego hotelu na europejskim poziomie. Tutaj śpią wszyscy, którzy przyjeżdżają, i których na to stać. Warto zaznaczyć, że całe spotkanie finansował ambasador ; ) Hotel rzeczywiście wzięty z innego świata.
Cóż, w pierwszym tygodniu pojawiło się kilka wpadek… wieczorami czasem brakuje jedzenia (jemy to co zostaje po obiedzie), z czego wnioskuję prosto, że wydałem za mało. Zdarzyło się, że zapomniałem schować pozostający po kolacji groch do lodówki… więc na drugi dzień był do wyrzucenia… sfermentowany… D
Mnogość zajęć, na papierze wyglądała gorzej niż w rzeczywistości. I choć ciągle jest co robić, to jednak przy umiejętnej organizacji czasu życie nabiera harmonii. Mój tydzień staje się coraz bardziej „przewidywalny”, choć to zbyt śmiałe słowo ;)
W piątek rano, jeszcze przed wyjazdem nakupiłem pomarańczy – ile tylko było można zmieścić w torbie. W stolicy za 50 FCFA można kupić jedną pomarańczę. W Bangassou za 50 FCFA – trzy pomarańcze, w Rafaï – za tę sama cenę sześć. Zmieściłem 33 pomarańcze...
Te próby kończyły się jednak fiaskiem – żmija co chwilę spadała do wody. Obawiając się, by nie zdechła w środku, postanowiliśmy ją wyciągnąć. Spuszczaliśmy wiklinowy koszyk, próbując zwabić ją do środka ale nic z tego. Żmija jedynie walczyła z koszykiem próbując go ukąsić. Sceny jak w National Geographic.
Ale sam ministrant zaproponował, by umówić się na 14:30, bo jak stwierdził: „my, Ojcze jesteśmy Afrykańczykami”, co miało znaczyć, że spotykamy się o 15:00, ale oficjalnie trzeba być o 14:30. Dla ścisłości informacji: żadne spotkanie nie rozpoczęło się przed 16:00. Taka sytuacja sprawiła, że popołudnia musiałem z góry spisać na straty.